Spis wspomnień
Bolesław Szpryngiel
Z pojęciem "Żydzi" zetknąłem się chyba po raz pierwszy jeszcze we wczesnym dzieciństwie. Absurdalna i zbrodnicza legenda o mordowaniu przez Żydów katolickich dzieci w celu uzyskania ich krwi do celów rytualnych, zapoczątkowana przez ogłoszenie tej "prawdy" przez księdza z ambony w kościele św. Barbary w Krakowie w 1407 roku - przetrwała wśród katolickiego ludu polskiego ponad 500 lat! Jeszcze w wieku przedszkolnym słyszałem niejednokrotnie opowieści różnych starych babć, o tym jak to Żydzi chwytają zabłąkane małe dzieci katolickie i wytaczają z nich krew. Ta krew jest im potrzebna do wyrobu macy - rytualnego przaśnego pieczywa, spożywanego przez Żydów w ich święto Paschy (Pesach), obchodzone na wiosnę w okresie naszego katolickiego święta Wielkanocy. Sam proces wytaczania krwi z dziecka był przez opowiadającą opisywany bardzo dokładnie z naturalistycznymi szczegółami: w szczelnie zamykanym lochu (wiecie co to loch? - wiemy, wiemy!) była taka beczka z najeżonymi do wewnątrz gwoździami i korbą. Delikwenta (to dziecko) wrzucało się (koniecznie żywcem) do takiej szczelnej beczki i korbą wprawiano ją w ruch obrotowy. Krzyk torturowanego dziecka był tłumiony grubymi ścianami lochu ("żeby jego nikt nie słyszał"). Nic dziwnego, że po wysłuchaniu takiej "opowiastki dla małych dzieci" - te często budziły się w nocy z wrzaskiem przerażenia. Zdaje się, że te "straszne babunie", opowiadające z lubością te horrory, naprawdę w to wierzyły. Księża katoliccy wprawdzie jawnie nie pochwalali takich i im podobnych opowiastek antysemickich (np. bezczeszczenie hostii, bluźnierstw, zamordowania przez Żydów Jezusa, itp.), ale im też nie zaprzeczali, jak gdyby godząc się na rozpowszechnianie i utrwalanie tych potwornych bzdur wśród wiernych. Nie trudno więc sobie wyobrazić mój strach, gdy w naszej kolonii Rudni pojawił się jakiś Żyd. Najczęściej byli to drobni handlarze i rzemieślnicy z pobliskiego miasteczka Kołki: taka biedota, skupująca od chłopów bydło (głównie cielęta) na rzeź, sprzedawcy galanterii i pasmanterii, szklarze łatający powybijane przez dzieci szyby w oknach, druciarze drutujący popękane naczynia ceramiczne (makutry, ładyszki), krawcy-łaciarze przyjmujący zlecenia na przenicowanie odzieży albo tę starą odzież skupujący i inni. Tacy drobni rzemieślnicy i handlarze wędrowali pieszo po okolicznych wsiach i koloniach, niosąc na grzbietach w torbach i skrzynkach materiały oraz potrzebne narzędzia. Klientów zawsze znajdowali, bowiem swoje towary i usługi bardzo często sprzedawali "na borg", po niskich cenach albo nawet prowadzili handel wymienny na zasadzie: towar za towar (np. kura za nici do szycia). Jeżeli więc taki żydowski handlarz zachodził w obejście gospodarza - wszystkie małe dzieci chowały się w przysłowiowe mysie dziury. Ja miałem swoje kryjówki "na wyszkach" w oborze i stajni, a latem za stodołą w tzw. karczach (geste krzaki olszyny). Był wszakże jeden wyjątek. Tym wyjątkiem był stary Abram (mówiło się Abrum) Kogut z Marianówki kolonii, z której pochodziła moja Mama. Mieszkał tam wraz z rodziną w bliskim sąsiedztwie moich Dziadków: Józefy i Mikołaja Koksanowiczów. Stary Abrum prowadził tam jakiś mały sklepik z "mydłem i powidłem". Pamiętam też, że miał dwóch dorosłych synów: Mejera i Szmelika (Szmula?). Moją Mamę musiał bardzo lubić i szanować, bowiem co jakiś czas przychodził w odwiedziny bez żadnego interesu na Rudnię do "pani Wiktorii Mikołajewny" - jak z rosyjska zwracał się do Mamy. My, dzieci mówiliśmy wtedy, że to jest "dziadunio Abrum" - "On jest dobry, bo zawsze przynosi nam cukierki" (przekupne bachory! :-). Abrum był siwiuteńki i miał długą białą brodę, a ubrany był w taki czarny płaszcz i okrągłą czapkę. Czapki tej nigdy nie zdejmował, bo "było mu zawsze zimno w głowę". Inni Żydzi byli niebezpieczni. Na przykład taki Szłapak. On zawsze od któregoś z sąsiadów zabierał cielaczka i go prowadził na sznurku do Kołek - "my już wiemy po co!". Albo Mordko - on nawet zadusił na "Krągłym Bagienku" małego źrebaczka i zdjął z niego skórę. Tego źrebaczka Mordko kupił od wujaszka Bojkowskiego. Dorośli jakoś nie bali się tych swoich żydowskich sąsiadów. Korzystali z ich usług i sami świadczyli im swoje usługi (np. transportowe), handlowali i w ogóle prowadzili z nimi różne interesy jak równy z równym, choć w skrytości ducha pewnie uważali się za lepszych od starozakonnych. No, bo co katolik - to katolik, a Żyd - wiadomo. Ojciec mój - Grzegorz to już prawie zupełnie nie odróżniał Polaka-katolika od Żyda. Ba, nawet rozumiał co oni między sobą szwargoczą i sam trochę szwargotał. Dlatego w obecności Ojca Żydzi nie prowadzili żadnych poufnych rozmów. Dla Ojca liczył się bowiem tylko człowiek: albo porządny albo drań. Pod koniec lat trzydziestych XX wieku stronnictwo polityczne pod nazwą Narodowa Demokracja (którego głównym ideologiem był Roman Dmowski) nasiliło działalność antysemicką. Ich hasła docierały nawet do małych miejscowości kresowych, jeżeli mieszkali w nich Żydzi. Także do miasteczka Kołki. Miejscowi działacze endeccy podburzali młodzież polską przeciwko żydowskim sąsiadom. Wypisywali różne antysemickie hasła, próbowali pikietować żydowskie sklepy, aby Polak-katolik nie kupował towarów u Żydów, choć - prawdę powiedziawszy - akurat w Kołkach był tylko jeden sklepik spożywczy prowadzony przez Polaka (nazwiska dobrze nie zapamiętałem - chyba Cytwarek). Zdarzyło się, że kiedy mój Tata chciał wejść w Kołkach do sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, prowadzonego przez Icka Guza - dwóch smarkaczy zagrodziło mu drogę. To już przebrało miarkę - trzymanym w ręku batem z trzciny morskiej sprawił tym "patriotom" takie lanie, że z bata została mu w ręku tylko rękojeść. Ojciec znał z nazwiska lub imienia wielu kołkowskich Żydów, a już na pewno tych, z którymi prowadził interesy gospodarcze. Sklepy, w których najczęściej robiono zakupy to były: Icek Guz - sklep z artykułami gospodarstwa domowego, Chaim - sklep z materiałami włókienniczymi, Fogel (vel Vogel) - sklep z artykułami piśmienniczymi, Jankiel - to blacharstwo, Joszka (mówiło się Jośko) był bałagułą i prowadził zajezdnię, gdzie można było się zatrzymać w podróży i zaobrokować konie. Dobrze i nie za drogo można było zjeść w przyzwoitej na te czasy restauracji "U Szpica". Znaną w Kołkach postacią był nawet miejscowy woziwoda Szymszel. Wdowa Chaja Grin prowadziła stancję dla zamiejscowych starszych uczniów, uczęszczających do szkoły w Kołkach (tu mieszkał na stancji w roku szkolnym 1936-37 mój starszy brat Wacław). Wymieniłem tu tylko tych żydowskich mieszczan w Kołkach, których sam poznałem i ich zapamiętałem. Kołki W tym miejscu muszę parę zdań poświęcić temu kresowemu miasteczku. Ze "Słownika Geograficznego Królestwa Polskiego i Innych Krajów Słowiańskich" można się dowiedzieć, że historia Kołek sięga roku 1577. Wówczas miasteczko to zwało się "Romanów" i było własnością księcia Romana Sanguszki, a następnie książąt Radziwiłłów. W roku 1649 w czasie powstania Kozacy Chmielnickiego wymordowali niemal wszystkich mieszkańców, głównie Żydów, a miasteczko spalili. Według legendy - pozostały po nim tylko kołki w płotach. Odtąd odbudowane miasteczko przybrało nazwę "Kołki". Niegdyś Kołki słynęły z dorocznych jarmarków, trwających dwa tygodnie w okresie przedżniwnym, na które przybywali kupcy nawet z dalekich stron: Litwy, Mołdawii, Węgier. W okresie II Rzeczpospolitej (1918-1939) w Kołkach odbywały się w każdą środę targi nazywane tu własnie jarmarkami. Nie wiem czy nadal tradycje tę utrzymano. Kołki, jakie pamiętam - to typowe kresowe miasteczko gminne, zamieszkałe głównie przez ludność rusińską (ukraińską) i żydowską. Polacy (około 10%) stanowili tu zdecydowaną mniejszość. Byli to przede wszystkim urzędnicy i inni funkcjonariusze gminnej administracji państwowej i samorządowej, sądu grodzkiego, nauczyciele, policja. Nieliczni zajmowali się działalnością gospodarczą. Jak podaje dr M. Orłowicz w swoim "Ilustrowanym przewodniku po Wołyniu" z roku 1929 - Kołki liczyły wówczas 4.500 mieszkańców, z czego 60% stanowiła ludność żydowska.
Drewniany kościół w Kołkach, wybudowany w 1930 roku (fotografia pochodzi z 1935 r.). Kościół został spalony wraz z wiernymi przez banderowców w czerwcu 1943 roku. W okresie II Rzeczpospolitej w Kołkach mieścił się Urząd Gminy, Sąd Grodzki, Posterunek Policji Państwowej, skarbowy urząd komorniczy (postrach okolicznej biedoty wiejskiej), biura parafialne Kościoła Rzymsko-Katolickiego, Prawosławnego, Kahał, cerkiew prawosławna z XVI wieku, nowy drewniany kościół katolicki z 1930 roku (spalony wraz z wiernymi przez banderowców w czerwcu 1943 roku), synagoga (mówiło się bożnica), trzy cmentarze: katolicki z kwaterą poległych tu w roku 1916 legionistów Piłsudskiego, prawosławny i żydowski (kirkut), wszystkie położone na obrzeżach przy wjeździe do miasteczka. Jeden z trzech młynów parowych był wyposażony w duży generator i dostarczał energii elektrycznej szkole, urzędom gminnym, a także do oświetlania niektórych ważniejszych ulic. Twardą (bazaltową) nawierzchnie miały tylko dwie główne ulice: ul. Adama Mickiewicza (przecinająca Kołki z południa na północ i stanowiąca główny trakt z Łucka przez Kołki do Maniewicz) oraz ul. Legionów, wiodąca od skrzyżowania z ul. Mickiewicza, środkiem miasteczka w kierunku zachodnim do Urzędu Gminy i Sądu. Przy tych ulicach były drewniane chodniki dla pieszych. Inne ważniejsze ulice np. ul. 3 Maja, ul. 11 Listopada, ul. I. Kraszewskiego (zwana przez miejscowych z ukraińska "swyniaczą"), czy ul. Berka Joselewicza - były nie utwardzone i przejście nimi w porze wiosennych roztopów czy jesiennych słot stanowiło nie lada problem. Uczęszczając do VI klasy miejscowej szkoły powszechnej mieszkałem własnie na stancjach przy ulicy "swyniaczej". Centrum miasteczka - to typowy wschodniożydowski "sztetl", opisywany wielokrotnie w różnych publikacjach dotyczących tego przedmiotu (vide Heiko Hauman "Historia Żydów w Europie Środkowej i Wschodniej"). Niewielki, mniej więcej kwadratowy ryneczek otaczały ze wszystkich stron gęsto stłoczone drewniane zabudowania: domy, sionki, jakieś składziki, szopy, zaułki, przejscia i korytarze. A wszystko tak splątane, że trudno było nawet odróżnić poszczególne zabudowania i ich przeznaczenie. Od strony ryneczku i dwóch wymienionych wyżej głównych ulic - urządzone były sklepiki i warsztaty rzemieślnicze wszystkich możliwych branż. Szyldy na tych handlowych obiektach były sporządzane głównie przez miejscowych domorosłych "artystów plastyków" niby to w języku polskim, ale z ortografią niemal zawsze były na bakier. Nawet niektóre litery pisane były cyrylicą, nie mówiąc już o gramatyce. W takiej sytuacji ówczesny wójt p. Amrogowicz, po przejęciu Urzędu Gminy Kołki uznał, że to kompromitacja miasta i drogą różnych nacisków, także administracyjnych, trochę uporządkował tę dziwaczną ozdobę "sztetla". Jako 13letni chłopak, uczeń kołkowskiej "wszechnicy" (jedyna w gminie zbiorcza Publiczna Szkoła Powszechna III stopnia), kilkakrotnie towarzyszyłem Ojcu przy załatwianiu jakichś spraw z handlarzami czy rzemieślnikami w tym "sztetlu". Aby trafić w tym labiryncie do właściwej osoby przechodziliśmy przez jakieś sionki, korytarzyki, a nawet izby zamieszkałe przez całe gromady dzieciaków wrzeszczących w języku jidysz i tłoczących się pomiędzy różnego rodzaju sprzętem domowym. Bieda wyzierała tu z każdego kąta. To co tam zobaczyłem jakoś mi się nie zgadzało z opiniami głoszonymi przez różnych oszołomów "patriotów", że każdy Żyd to bogacz, krwiopijca i wyzyskiwacz ludu chrześcijańskiego. Kołkowscy Żydzi starali się zapewnić swoim dzieciom dobrą znajomość języka polskiego i podstawowe wykształcenie ogólne. Dlatego posyłali je już od I-szej klasy do publicznej polskiej szkoły. Czy dzieci te uczęszczały również do chederu - nie wiem. Być może, ale program szkolny - jak wiem - obejmował także lekcje religii mojżeszowej i hebrajskiego, a moi żydowscy koledzy obowiązkowo musieli uczęszczać na te lekcje. Siedmioklasowa Publiczna Szkoła Powszechna w Kołkach miejscowym dzieciom stwarzała możliwość uzyskania pełnego podstawowego wykształcenia, zaś zdolniejszej i z zamożniejszych rodzin pochodzącej młodzieży z terenu gminy - także możliwość uzupełnienia wykształcenia podstawowego. Trzeba bowiem wiedzieć, że we wsiach istniały wówczas przeważnie szkoły 4klasowe (wyjątkowo 6cio klasowe), w których dzieci spełniały obowiązek szkolny tzn. nauki do 14go roku życia. Dlatego w kołkowskiej szkole w młodszych klasach od I-szej do IVtej przeważały dzieci miejscowych mieszczan pochodzenia rusińskiego (ukraińskiego) i żydowskiego. W klasach starszych od V-tej do VII-mej było także dużo młodzieży pochodzenia polskiego, a mniej pochodzenia rusińskiego. Dla zilustrowania składu przeciętnej klasy pod względem narodowościowym przykładowo poniżej podaję nazwiska moich kolegów z klasy VItej B (pogrubioną czcionką podkreślam nazwiska żydowskie):
Naturalnie nie był to pełny uczniowski skład klasy. Resztę nazwisk kolegów szkolnych z Kołek już zapomniałem. Wszak upłynęło już 68 lat. Trochę już mnie pamięć zawodzi... Na terenie szkoły nie było wśród młodzieży jakichś konfliktów narodowościowych, choć wśród młodzieży starszej w wieku poza szkolnym, można było zarejestrować przypadki wystąpień antysemickich. Były to niechybnie echa działalności nacjonalistycznej prawicowych środowisk młodzieżowych większych skupisk miejskich. W szkole poranny apel rozpoczynano modlitwą, która "pasowała" każdemu wyznaniu i każdej narodowości. Wszyscy uczniowie od klas I-szych do VIImych, ustawieni w dwuszeregu na głównym korytarzu - wspólnie odśpiewali "Kiedy ranne wstają zorze" pod dyrekcją kierownika szkoły pana Mikołaja Romankiewicza. Jakiego wyznania był każdy z uczestników tego apelu, także nauczycieli, można było rozpoznać tylko na wstępie do modlitwy. Pan kierownik (sam wyznania prawosławnego) wraz z nauczycielami i uczniami wyznania rzymsko-katolickiego żegnał się pobożnie szeroko po katolicku jeden raz. Następnie wraz z młodzieżą wyznania greko-katolickiego i prawosławnego jeszcze dwa razy - już po prawosławnemu (tzn. według obrządku wschodniego) trzema palcami od prawego ramienia do lewego boku. Młodzież (i nauczyciele) wyznania mojżeszowego stała w tym czasie w milczeniu. Jednakże młodzież w wieku szkolnym tych różnych narodowości, poza lekcjami w szkole, nie organizowała wspólnych zajęć czy zabaw. Młodzież polska, tam gdzie to było możliwe (np. w Kołkach) zrzeszała się w drużynach harcerskich (ZHP). Młodzież żydowską też próbowano organizować w jakieś, chyba półjawne związki będące pod wpływem ośrodków syjonistycznych bądź Bundu. Tylko młodzież rusińska (ukraińska), choć stanowiła większość, nie była reprezentowana w jakichś legalnych zrzeszeniach, a przynajmniej na terenie, który znam i opisuję. Sadzę, że taka separacja narodowościowa nie była jednak skutkiem działań polityków. Na przykład wpływy narodowych demokratów (Romana Dmowskiego) czy działaczy komunistycznych na życie społeczności na Północnym Wołyniu były znikome i jeśli już były zauważalne, to tylko w większych ośrodkach miejskich. Co prawda w niektórych większych wiejskich skupiskach ludności polskiej sanacyjni działacze próbowali jakoś organizować starszą młodzież w Związki Strzeleckie, ale były to tylko wyjątki (np. w Tarażu w gminie Kołki czy na Przebrażu w gminie Trościaniec). Sądzę, że powodem takiej wzajemnej odrębności życia poszczególnych narodowości zamieszkujących Wołyń, były wyznania. Chrześcijanie obrządku rzymsko-katolickiego - to koniecznie tylko Polacy, obrządku greko-katolickiego i prawosławnego - to Rusini (Ukraińcy) i Rosjanie, koloniści niemieccy - to protestanci ("lutry"), podobnie koloniści czescy , choć ci to byli jacyś kalwini, a może nawet "sztundy". Tak dokładnie to "nie wiadomo kto oni". Jednak najbardziej hermetyczną była społeczność żydowska. Tylko nieliczni, zwłaszcza wykształcona żydowska młodzież, poddawali się tu procesowi asymilacji i to wyłącznie z ludnością polską. Główną przeszkodą w tym procesie były religie, ale także tradycje, język, obyczajowość. Chociaż do rzadkości należały przypadki, że Żyd (zwłaszcza młodszy) nie znał języka polskiego i ukraińskiego, to również do wielkich wyjątków można było zaliczyć przypadki, aby Polak umiał się porozumieć z Żydem w języku jidysz. Jak już wspomniałem - mój Ojciec trochę znał ten język, chociaż więcej rozumiał niż mówił (ech, co tu kryć - nieźle tylko przeklinał po żydowsku). Dlatego w jego obecności znajomi Żydzi nie porozumiewali się między sobą w tym języku, gdy chodziło o jakieś interesy. W szkole dzieci pochodzenia żydowskiego rozmawiały także między sobą po polsku, a tylko wyjątkowo można było usłyszeć jezyk jidysz. Nawet na lekcjach religii mojżeszowej, która łączyła się z nauką jezyka hebrajskiego - nauczyciele posiłkowali się językiem polskim, choć oczywiście znali doskonale w mowie i piśmie język jidysz. Wiem to z własnych obserwacji. Często w czasie lekcji religii mojżeszowej dzieci polskie i ukraińskie, mając wolną godzinę - strasznie hałasowały na korytarzu szkolnym, przeszkadzając innym nauczycielom w prowadzeniu lekcji. W takiej sytuacji nauczyciele tych hałasujących "po cichu" odsyłali do klasy, w której dzieci żydowskie miały lekcję religii mojżeszowej i hebrajskiego, choć nie było to w zgodzie ani z prawem (regulaminem) ani z etyką. Na lekcjach tych moi żydowscy koledzy nie wykazywali szczególnej pilności w nauce. Wręcz odwrotnie: lekcje te traktowali jako rekreację i okazję do różnych psikusów. Pamiętam pana nauczyciela hebrajskiego rebe Batlina. Miał mocno rozbieżnego zeza tak, że przy czytaniu musiał przekręcić głowę nieomal o 90 stopni. Wtedy oczywiście nie mógł widzieć nic na wprost. Wykorzystywał to największy urwis z klasy VI B Icek Kogut z Hołodnicy. Wychodził z ławki i urządzał przed Batlinem istną corridę ku uciesze całej klasy. Nauczyciel usiłował dojrzeć i schwytać swojego dręczyciela, ale ten uskakiwał zawsze na wprost, gdzie rebe nie mógł go zobaczyć. Moją polonistką była pani mgr Dora Herszkowiczówna. Studnia polonistyczne ukończyła na Uniwersytecie Lwowskim im. Jana Kazimierza na początku lat trzydziestych. Była jedynym nauczycielem z pełnym wyższym wykształceniem w Publicznej Szkole Powszechnej w Kołkach. Zabrakło dla niej pracy w szkolnictwie średnim. Była z pochodzenia Żydówką. Zadziałał numerus clausus. Moja "pani od polskiego" była nieprzeciętnie urodziwą kobietą i prawdziwą damą. Dla mnie stanowiła autorytet niemal absolutny, choć miałem do niej głęboko skrywany żal. Kazała mi, jako jedynemu z klasy, pisać dla wprawy w zeszycie w podwójną linię jak uczniowi II-klasy (co za pohańbienie!). Prawda, bazgrałem wtedy (i później zresztą także) tak okropnie, że często sam tego nie mogłem odczytać, choć np. z ortografią nie miałem prawie żadnych kłopotów już od trzeciej klasy. Pani Dora Herszkowiczówna mieszkała tylko ze swoją matką w ładnym własnym domku przy ulicy Kraszewskiego w Kołkach. Nie wiem czy miała innych krewnych. Zginęła wraz z innymi zamordowana przez hitlerowców przy likwidacji getta w sierpniu 1942 roku. Dla mnie pamiątką po Niej jest fotografia grona nauczycielskiego Publicznej Szkoły Powszechnej w Kołkach zamieszczona w książce Feliksa Trusiewicza "Duszohubka" (na marginesie: na zdjęciu tuż za kierownikiem szkoły p. M. Romankiewiczem stoi mój starszy brat Wacław, wówczas uczeń VII klasy i faworyt pani Dory Herszkowiczówny. Autor książki mylnie podaje nazwisko tego ucznia jako "Markowski" zamiast "Szpryngiel"). Kontakty z moimi żydowskimi krajanami nie zakończyły się ostatecznie z końcem roku 1939. Po wojnie w roku 1951, gdy już zamieszkałem w Zielonej Górze i starałem się o pracę w państwowym przedsiębiorstwie MHD (dla niewtajemniczonych: Miejski Handel Detaliczny) - przyjmującym był dyrektor Szymon Rajnsztajn, mój krajan z Łucka. Był żonaty z Polką z Łucka, którą poznał na zesłaniu w ZSRR w roku 1940. Miał dwie urocze, czarnookie córeczki. Mieszkał z rodziną w Nowej Soli. Dyrektor Szymon Rajnsztajn, pewnie przez sympatię do swojego wołyńskiego krajana, przyjął mnie od razu na samodzielne i odpowiedzialne stanowisko kierownika sekcji inwestycji ze stosownym dobrym wynagrodzeniem. Dyrektor Szymon Rajnsztajn nie mówił całkiem poprawną polszczyzną, a mówiąc gwarą warszawską - żydłaczył. Po wymowie i akcencie można było łatwo poznać jego narodowość, ale nikt nie czynił mu z tego powodu żadnych uwag czy złośliwych aluzji. Szanowali go zarówno jego podwładni jak i przełożeni z władz wojewódzkich czy ze szczebla ministerstwa. Był dyrektorem szczebla wojewódzkiego odpowiedzialnym za działalność gospodarczą podległych przedsiębiorstw handlu detalicznego. Takim przedsiębiorstwem było m.in. MHD w Zielonej Górze. Kontrola ujawniła w tym przedsiębiorstwie wielki bałagan w dokumentacji, także w komórce personalnej. Aby to uporządkować polecił przyjąć na stanowisko kierownika kadr niejakiego pana (może towarzysza?) Altmarka. Był to już doświadczony pracownik kadr, a pochodził z... Wołynia, bodaj z Kowla. Też miał drobne trudności z językiem polskim. Kiedy kolega Altmark zapoznał się już ze stanem przejętej komórki personalnej - przybiegł do dyrektora Rajnsztajna z pretensjami. Traf chciał, że akurat wtedy byłem w gabinecie dyrektora. Altmark wpadł wzburzony: "Panie dyrektor - ja szę nie mogie rozbierać w te papiery!". Na co dyrektor Rajnsztajn odpowiedział: "Co szę pan ma w tym rozbierać? Zacznij wszystko od początku!". Z kolegą Altmarkiem prywatnie bardzo się zaprzyjaźniłem. Często uskarżał mi się, że dyrektor Rajnsztajn zbyt wiele od niego wymaga. Zawsze ma jakieś - zdaniem Altmarka - nie uzasadnione pretensje. Często mi się zalił: "Co ten parch żydowski chce ode mnie. Już tego nie mogie witrzymać!". Wkrótce po przełomowym roku 1956 Altmark przeniósł się do Wrocławia, gdzie otworzył prywatny sklep z materiałami włókienniczymi. Gdy na początku lat sześćdziesiątych, w czasie gdy jeszcze studiowałem prawo na Uniwersytecie Wrocławskim, przypadkiem spotkałem kolegę Altmarka na ulicy, poznał mnie już z daleka i rozwarł ramiona na powitanie. Wyściskał mnie jak rodzonego brata i zaproponował gościnne zakwaterowanie aż do końca studiów. "Dam ci mój adres i klucze, żebyś mógł zawsze wejść do mojego mieszkania, jak tylko będziesz we Wrocławiu". Kontakt z nim utraciłem po 1963 roku . Szymon Rajnsztajn zmarł nagle na początku lat siedemdziesiątych.
Bolesław Szpryngiel, Zielona Góra, 2006 r.
(tekst nadesłany do redakcji serwisu "Wołyń naszych przodków...") |