Spis wspomnień
Wspominki pradziadka

Bolesław Szpryngiel


Na Wołyniu (zdjęcie z książki "Kres. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu"
Tomasza Potkaja, Konrada Piskały i Leona Popka, Wyd. Fabula Fraza, 2016).

    Motto:
    "W co się bawić, gdy możliwości wszystkie wyczerpiemy ciurkiem"
    Wojciech Młynarski

    Zwalczając nudę szarej codzienności życia emeryta w bardzo już zawansowanym wieku - chętnie sięgam pamięcią do czasów mojej aktywności, a najlepiej do okresu dzieciństwa czyli tzw. lat szczenięcych. Lubię powspominać. Pewnie jak większość ludzi w tym wieku. Najlepiej gdy ktoś wyrazi zaciekawienie i jeszcze ma dość cierpliwości aby posłuchać "jak to drzewiej bywało". Ale nawet przy braku słuchaczy (czytelników) zdarzają się nam przecież takie chwile, że chciałoby się jakoś utrwalić swoje przeżycia z odległej już przeszłości i to nie tylko wydarzenia stwarzające wyidealizowany obraz tzw. edenu dziecięcego. W takich właśnie momentach "sięgamy po pióro" jeśli tylko jako-tako potrafimy w tej formie wyrazić swoje myśli. Spróbuję więc i ja przytrzymać w czasie swoje dziecięce przygody z losem, choć już mój wiek (88) zaczyna wyraźniej osłabiać pamięć. Cóż, normalna rzecz. Ale - póki co - "pleć pleciugo"...

    Wspominam więc sobie mieszkańców już nie istniejącej kolonii Rudni, na której się urodziłem i gdzie spędziłem swoje dzieciństwo, sąsiadów gospodarstwa Ojca, ich dzieci, które były współtowarzyszami wspólnych gier i zabaw. Wspominam dziecięce marzenia i doświadczenia, nawet te trudne, odpowiadające twardej ówczesnej rzeczywistości. Jest to bez wątpienia wyraz nostalgii, irracjonalnego żalu za minionymi bezpowrotnie latami, które z obecnej perspektywy mogą się wydawać takim utraconym dziecięcym rajem, choć rzeczywistość często była daleka od tej wizji.

    Nam, dzieciom, które nie znały innego życia, wydawało się, że ten nasz świat, jest ciekawy i piękny. Trzeba tylko umieć wykorzystywać istniejące możliwości, aby być szczęśliwym. Rodzice nasi nie rozpieszczali nas zbytnio. Już od wczesnych lat byliśmy zmuszeni do uczestniczenia- w miarę naszych dziecięcych sił i umiejętności - w pracach gospodarczych, związanych z utrzymaniem rodziny. Jeśli uwzględnimy jeszcze wypełnianie obowiązków szkolnych : uczestniczenie w lekcjach (na dwie zmiany), odrabianie zadań domowych i przygotowanie do lekcji - to łatwo zrozumieć, że nie wiele wolnego czasu zostawało na beztroskie dziecięce zabawy i przyjemności. Ale nawet w tych warunkach dzieci potrafiły korzystać z przyrodzonych im naturalnych przywilejów wieku dziecięcego : prawa do zabawy i przeżywania przygód życiowych wg swojego pojmowania świata.

    Rodziców nie zawsze stać było na kupno zabawek dla swoich pociech. Tylko z rzadkich okazji (np. odpust w swojej parafii, czy pierwsza komunia, jakiś szczególny sukces dziecka w szkole) dzieci otrzymywały jakieś tandetne upominki. Dziewczynki - najczęściej celuloidowe lalki bądź tylko same główki (takim główkom należało dorobić we własnym zakresie resztę - korpus i kończyny, a także odpowiednie dla nich stroje), gumowe piłeczki, miedziane pierścionki z szklanymi oczkami. takież koraliki, wstążki, grzebyki, broszki, bibułki kolorowe na wycinanki i in. Chłopcy - jakieś gliniane gwizdki w formie kogucików, fujarki, tandetne scyzoryki o drewnianym trzonku tzw. cygańczuki (rzadziej blaszane pistoleciki na kapiszony czy korkowce - to taki zabawkowy blaszany pistolet hukowy na korki). Dobre scyzoryki, którymi można było już wycinać jakieś drewniane zabawki i często służące do zabawy "w noża" - można było kupić u pokątnych handlarzy towarami pochodzącymi z przemytu z ZSRR. Pamiętam ich nazwy : najlepszy to Magnitnyje kluczy, średniej jakości Magnitnaja stal i najtańszy Magnitnaja łoszad. Prawdziwe piłki do gry "W dwa ognie" czy w "siatkówkę" były tylko w szkołach jako sprzęt do lekcji wychowania fizycznego.

    W takiej sytuacji dzieci same wytwarzały różne przedmioty, służące im do gier i zabaw zespołowych.  Dziewczynki z natury rzeczy miały mniejsze możliwości w tym zakresie. Im często wystarczała jakaś linka-skakanka czy kolorowa skorupka z rozbitego talerzyka do gry w klasy, mała gumowa piłeczka do odbijania o ścianę budynku. Nie znaczy to bynajmniej o tym, że dziewczynki nie brały udziały we wspólnych z chłopcami zabawach grupowych np. W berka czy W zgubę, w "Czarnego Luda" a nawet czasem jako "żołnierze na manewrach" aby zwiększyć zgiełk "bitwy". Chłopcy byli bardziej pomysłowi w wytwarzaniu swoich zabawek.

    Wiosną, gdy tyko soki w roślinach zaczęły krążyć - z kory młodych pędów wierzb wytwarzano różne (choć nietrwałe) gwizdki, stroiki czy piszczałki, z pędów kruszyny - trwalsze fujarki ze stroikiem podobnym do klarnetu i ozdobne ramki do obrazków. Z młodych pędów leszczyny sporządzano łuki, a strzały do nich z trzciny zakończone grotem z drutu. Takie strzały, choć niezbyt trwałe, łatwo było wytwarzać, a ich dodatkowa zaletą była możliwość strzelania z większej odległości i niezła celność. Z cienkich prętów wierzby wyplatano biczyska, tzw. harapy, służące do poganiania bydła na pastwiskach, z łozinowego łyka czy situ - koszyczki i oprawy wianków. Wszystko mogło służyć zabawie Nawet grubsze puste łodygi liści dyni, z których można było sporządzać jednorazowe dęte "instrumenty muzyczne" o różnej tonacji w zależności od długości i grubości ogonka liścia. Można sobie wyobrazić "koncert" takiego np. sekstetu tych niby-fagocistów. Do gry w palanta służyła piłka wykonana z sfilcowanej sierści liniejących na wiosnę zwierząt domowych: bydła i koni. Wykonanie takiej piłeczki wymagało dużo pracy i czasu, bo kształtowało się ją cierpliwie tocząc w dłoniach taką kulkę i stopniowo dodając wciąż więcej sierści, aż do osiągnięcia pożądanej wielkości. Taka piłeczka służyła jednak na lata. Do gry "w świnkę" służyła piłka uszyta z mocnego płótna konopnego i wypełniona pakułami. Musiała mieć odpowiednią wagę i małą sprężystość, aby odbijana kijem nie odlatywała zbyt daleko.

    Ulubionymi zabawami chłopców w stosownym wieku (8 - 14 lat) były oczywiście zabawy o tematyce militarnej : broń, manewry wojskowe, dawne wojny... Zainteresowania te - jak sądzę - inspirowane były wspomnieniami dorosłych z okresu niedawno minionej I wojny światowej, wielkimi manewrami wojska polskiego na Wołyniu w 1932 r a także - a może przede wszystkim przygody wojenne bohaterów Trylogii Henryka Sienkiewicza.

    Okolica była terenem przyfrontowym pozycyjnych walk wojsk rosyjskich i austriackich podczas I wojny światowej. Pozostałością tych walk była m.in. amunicja strzelecka, często znajdowana w zarośniętych i zapadniętych już rowach strzeleckich, na miedzach, czy podczas orki w polu. Dla nieco starszych chłopaków znaleziska te były bardzo cenne, bo dostarczały materiału do sporządzania własnego wyrobu "pistoletów". Do kolby wykonanej z odpowiednio zgiętej gałązki - przytwierdzało się drutem taką pustą łuskę naboju karabinowego z wypiłowanym małym otworkiem przy kryzie i "pistolet": był gotów do użytku. Trzeba było jednak uważać, aby łuska pochodziła z wystrzelonego naboju ponieważ nienaruszona spłonka w dnie łuski stwarzała niebezpieczeństwo wybuchu wstecznego w kierunku strzelającego. Nabijało się taki "pistolet" szczyptą prochu ze znalezionych nabojów, przybijało małym kłakiem pakuł lnianych i pociskiem z patyczka. Wystrzał następował po odpaleniu prochu rozpalonym do czerwoności drutem przez wypiłowany otworek. Oczywiście z takiego "pistoletu" można było wystrzelić tylko przy ognisku a efektem był tylko niezbyt głośny huk.

    Głośniejszy efekt hukowy dostarczała eksplozja szczypty dynamitu, wywołana uderzeniem obucha siekiery na prowizorycznym kowadle, sporządzonym ze stalowej łuski naboju artyleryjskiego (szrapnela). To już była bardziej niebezpieczna zabawa tylko starszej młodzieży. Dynamit oczywiście pochodził z nielegalnych źródeł, w szczególności zaś z kradzieży dokonywanych przez robotników zatrudnionych w niedalekich kamieniołomach bazaltu w Janowej Dolinie. Jeszcze donioślejszy efekt hukowy można było osiągnąć rozerwaniem butelki po winie parą gotującej się wody. Aby wywołać ten efekt należało taką butelkę napełnić do połowy wodą, szczelnie zakorkować drewnianym kołkiem, ustawić w miejscu rzadko uczęszczanym przez ludzi i zwierzęta, obłożyć tę butelkę drewnem, podpalić ognisko i czekać w odpowiedniej odległości (ok. 30 kroków). Mniej więcej po upływie 20 minut butelka eksplodowała z hukiem rozsadzona parą wodną. Bywało, że butelka nie eksplodowała z powodu zbyt szybkiego wypalenia się ogniska i - podejmując wielkie ryzyko - należało dołożyć suchych gałęzi do dogasającego ogniska aby jednak doprowadzić do wybuchu. Oczywiście, były to zabawy bardzo niebezpieczne, surowo zakazane przez dorosłych, ale dostarczały dużych emocji więc były po kryjomu praktykowane.

    Inicjatorem tych zabaw z reguły był mój starszy brat Wacław, który lekturą tych sienkiewiczowskich powieści "zaraził" nie tylko rówieśników, ale także dorosłych. Wszyscy dobrze znali wojenne przygody Michała Wołodyjowskiego, Onufrego Zagłoby, Longina Podbipięty, Jana Skrzetuskiego, Andrzeja Kmicica. Brat Wacek znał treść tych powieści jak przysłowiowy pacierz. Sam w tych zabawach, których był głównym inicjatorem i reżyserem - zawsze występował jako Michał Wołodyjowski. Innych ról nie przyjmował. być może wynikało to trochę z tego, że - jak na swój wiek - był raczej drobnej postury. W zabawach tych nie rozstawał się ze swoją "szabelką", którą sam wykonał z naturalnie wygiętego łukowato pręta jesionowego, co gwarantowało odpowiednią wytrzymałość na uderzenia szabli (miecza) przeciwnika w starciu podczas zabawy w wojnę czy pojedynku.

    W tym miejscu muszę wspomnieć o swoim udziale w tych zabawach. Otóż mnie z woli brata Wacka - przypadały różne role : najczęściej Bohuna, ale także Kmicica (dla których pojedynki z Wołodyjowskim zawsze kończyły się bardzo źle), choć - jako żywo - w wieku 8-10 lat nie bardzo przypominałem tych bohaterów sienkiewiczowskich powieści. Z reguły więc byłem "sparingpartnerem" Wacka. Po takim starciu na szable, często poobijany, biegłem z płaczem do Mamy ze skargą na "Wołodyjowskiego". Wolałem już grać rolę Zagłoby, choć i w tej postaci nie zawsze udawały mi się przyjemne zabawy. Bywało więc tak - jak mawiał Zagłoba: "Na nic fortele - głupi wygrywa - mądry ginie". Ale bez przesady. Moje przygody nie zagrażały życiu czy zdrowiu.

    Jedną z takich przygód chcę właśnie opisać. Do zabaw "w wojsko" Wacek usiłował używać naszych gospodarskich koni, choć wbrew woli Ojca. Sam dosiadał bardziej "skorego" ulubionego gniadosza, mnie zaś przypadał spokojny, trochę leniwy siwek, który pozwalał się dosiadać bez protestu. Oczywiście, aby zostać "ułanem" należało samodzielnie wdrapać się (najczęściej po przedniej nodze konia i trzymając się jego grzywy) na grzbiet siwka, wsunąć bose stopy w strzemiona, sporządzone samodzielnie z łyka łozy aby w czasie kłusowania można było udawać anglezowanie, no i oczywiście utrzymać się na koniu podczas jazdy oklep, zwłaszcza przy szybkiej zmianie kierunku. To było dla mnie najtrudniejsze : często lądowałem wtedy w trawie na łące. Nie zawsze tez koń bywał posłuszny woli takiego jeźdźca, zwłaszcza że koń był bez uzdy, wędzideł i wodzów a jeździec dysponował tylko bosymi piętami i jakimś patykiem (tu "szablą") przy wymuszeniu posłuszeństwa wierzchowca. Mój siwek na ogół posłuszny był mojej woli, choć czasami i on tracił cierpliwość, gdy zbyt długo przytrzymywałem go w miejscu, nie mogąc się wgramolić na jego grzbiet. Bywało, że wtedy chwytał mnie zębami za porcięta i ściągał na ziemię. Potrafił też zlekceważyć moje polecenia.

    Zapamiętałem jedną z takich przygód. Prowadząc z bratem nasze wierzchowce z pastwiska, przejeżdżaliśmy polną dróżką obok pola obsianego owsem. Mój siwek nie wytrzymał pokusy: wbrew mojej woli zawrócił z drogi, wbiegł na łan owsa i zaczął raczyć się jeszcze nie dojrzałym, soczystym, końskim przysmakiem. W tym momencie nadszedł mój Ojciec, wracający ze sklepu w sąsiedniej wsi Sitnica. Już z daleka pogroził mi ręką. W rozpaczy z całej siły grzmociłem Siwka trzymanym w ręku pętem, tłukłem go piętami, tarmosiłem za grzywę, wreszcie zacząłem go gryźć w szyję. Bezskutecznie. Zwierzę było uparte i nie zważało na moje wysiłki. Wacek - zdrajca opuścił mnie w biedzie, choć przecież Wołodyjowski nie opuścił Zagłoby gdy uciekali przed Tatarami. Ojciec był już blisko. Siwek dopiero gdy zobaczył Ojca i usłyszał jego głos uciekł z tego pola, ratując swoją i moją skórę.

    Oczywiście, każdy z chłopców uczestniczących w tych zabawach musiał sam sporządzić swoją "broń" stąd wielka jej różnorodność. Drewniane szable, karabiny, bagnety, piki, lance ułańskie z proporczykami, miecze, pasy ze sznurków lub łyka wierzbowego, proce z kawałka cholewki starego buta do miotania grudek zeschniętej ziemi, sztandary.

    W porze wiosenno-letniej, oprócz zabaw militarystycznych - młodzi chłopcy uprawiali także zabawy i gry o charakterze sportowym. Może i nie był to sport w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, ale na pewno wpływał dodatnio na rozwój fizyczny tych dzieci, był rozrywką, dostarczał przyjemności i odpoczynku po nauce w szkole. Były więc samorzutnie urządzane zabawy : biegowe konkurencje na krótkich dystansach odmierzanych krokami, skoki wzwyż i w dal, biegi z kółkiem (fajerką) prowadzonym przy pomocy prowadnicy z drutu, strzelanie z łuków do celu (zwykle była to dynia zatknięta na tyczce), zapasy wg ściśle ustalonych i przestrzeganych regułach, wędkarstwo. Zespołowo grano "W świnkę" i "W piekara" (piekarza?). Opis tych gier zamieszczam poniżej.

    Jesienią chętnie bawiono się przy ogniskach rozniecanych przez pastuszków już bez obowiązku przestrzegania miedz sąsiedzkich czy upraw ozimych. Tu popularna była zwłaszcza tzw. kometka. Sporządzało się ją z dużej puszki po konserwie lub innego metalowego naczynia po przebiciu w bocznych ściankach otworków i zawieszeniu tak przygotowanej puszki na uchwycie z trzech drutów. Przypominało to trochę kościelną kadzielnicę. Paliwem był torf, węgiel drzewny, szyszki sosnowe, kawałki kory brzozowej. Nazwę tego małego przenośnego ogniska kojarzono z prawdziwą kometą, którą przedstawiano w książkach, bo rozżarzało się ją przez wymachiwanie. Sypiące się iskry przypominały, zwłaszcza wieczorem, ogon komety.

    W porze zimowej dużej przyjemności dostarczała jazda "na łyżwie". Piszę - na łyżwie a nie na łyżwach, ponieważ łyżwy te - wykonane własnoręcznie z kawałka drewna i drutu - nie nadawały się do jazdy obunóż stylem łyżwowym z powodu braku w nich ostrych krawędzi, które umożliwiają skuteczne odbijanie się od lodu podczas jazdy. Jazda "na łyżwie" była podobna do jazdy hulajnogą. Rozgrywano nawet konkurencje w tej "dyscyplinie" : kto dłużej utrzyma się na jednej nodze bez podparcia lub kto przejedzie dalej w tej pozycji. Urządzano także wielokilometrowe zespołowe biegi łyżwowe po rozległych zamarzniętych rozlewiskach. Tereny Północnego Wołynia nie miały większych wzniesień, co uniemożliwiało uprawianie saneczkarstwa w formie zjazdów. Ale zwykle gruba i długo utrzymująca się pokrywa śnieżna umożliwiała bieganie na własnoręcznie wykonanych nartach. Sporządzenie takich nart nie wymagało wielkich umiejętności : dwie deszczułki o długości ok. półtora metra lekko ścięte ukośnie z przodu aby nie bardzo zarywały się w śniegu, oszlifowane od spodu kawałkiem szkła i tzw. glanzpapierem, dwa mocne skoble z boku każdej narty mniej więcej w połowie długości, mocne konopne sznurki przewleczone przez te skoble w celu przymocowania nart do butów, kije w ręku i - jazda w dal.

    Małe saneczki wykonane przez fachowców zamożniejsi kupowali na targu w miasteczku Kolki. Służyły one najczęściej do zabawy z najmłodszymi, ale także w obejściu do ręcznego transportu karmy dla zwierząt domowych , drew z drewutni do kuchni czy wody z oddalonej studni. Zdarzało się uprosić któregoś z ojców posiadających konie, aby zabawił się w kulig. Wtedy udział w nim wzięło kilka saneczek z dwuosobową obsadą, połączonych ze sobą i z saniami ciągnionymi przez konie z dzwonkami lub janczarami wszystkimi drogami na kolonii. Prymitywne saneczki wykonywało się własnoręcznie na płozach wykonanych z desek odpowiednio przyciętych ustawionych na kant i połączonych ze sobą przy pomocy małej platformy z poprzecznie przybitych deszczułek. Takie "saneczki" nie były podkute, ale nieźle sprawdzały się na ujeżdżonym torze, na lodzie lub na zlodowaciałej skorupie śniegu.

    Na zakończenie opisu tych - niektórych tylko - gier i zabaw ówczesnej młodzieży trzeba chyba stwierdzić, że dobrze sobie radziła w tym zakresie, zaś wychowywane w takich warunkach dzieci na pewno łatwiej sobie radziły w życiu dorosłym, zwłaszcza w trudniejszych jego momentach. Były także mniej roszczeniowe niż dzisiejsze dzieci XXI wieku.

    Gry zespołowe

    "W świnkę": zespół 6 uczestników. Sprzęt: kije długości ok.60 cm starannie obrobione przez graczy i owalna piłka- szmacianka o średnicy ok. 10 cm, sporządzona z mocnego konopnego płótna i lnianych pakuł.

    Opis gry: gra odbywała się na jakimś pastwisku bądź trawniku z przyciętą trawą. Na okręgu o promieniu ok.4 metrów kopano 5 małych dołków odległych od siebie około 1,5 metra. Wewnątrz tego koła, na jego środku, kopano nieco większy dołek dla "świnki", którą była właśnie ta piłeczka-szmacianka, Nie odbijała się ona zbytnio od uderzeń kijem ze względu na swoją mała sprężystość. Istota gry polegała na wprowadzeniu tej "świnki" z zewnątrz koła do dołka na jego środku przy pomocy kija przez pastucha-świniarka w czym pozostali gracze przeszkadzali mu, wybijając "świnkę" jak najdalej w pole. Każdy z graczy trzymał kij w swoim dołku pilnując aby pastuch nie wykorzystał momentu chwilowego jego zwolnienia i pierwszy włożył kij do jego dołka. Gdy to się pastuchowi udało - zamieniali się rolami : zagapiony lub mniej szybki gracz stawał się pastuchem. Jeśli jednak pastuchowi udało się zagonić "świnkę" do chlewika tj. do dołka na środku koła - wszyscy gracze musieli błyskawicznie zamienić się dołkami, co dawało szansę pastuchowi na zmianę granej roli przez szybsze wykorzystanie chwilowo zwolnionego dołka. Po takiej zmianie gra rozpoczynała się od nowa. Mniej sprawny gracz-pastuch musiał niekiedy kilkakrotnie próbować uwolnić się od tej roli. Po raz pierwszy, na początku zabawy, tym pastuchem zostawało się ochotniczo lub z wylosowania, gdy nikt nim nie chciał zostać z dobrej woli.

    "W piekara" (dlaczego nie "w piekarza" i co wspólnego z tą zabawą miał piekarz - nie udało mi się rozszyfrować. Przypuszczam, że rosyjsko brzmiąca nazwa została przejęta przez polską młodzież od rosyjskich rówieśników w czasach zaborów): zespół - 6 uczestników, sprzęt - kije o wymiarach podobnych do gry "W świnkę" i kijek o długości około 0,5 m, obustronnie zaostrzony w celu łatwego i pewnego wbijania rzutem w grunt.

    Opis gry : zabawa również odbywała się na trawniku. W zakreślonym wyraźnie małym kółku o średnicy około 0,5 metra rzutem wbijano ten ostro zakończony kijek ("piekar"). Od tego kółka, przy pomocy sznurka zakreślano oznakowane półkole o promieniu 10 kroków. To było miejsce dla graczy uzbrojonych w kije. Ich zadaniem było rzutem swojego kija zbić "piekara" z pozycji stojącej. Gracz stojący obok "piekara" miał stale pilnować aby tenże "piekar" nie został obalony i tkwił w wyznaczonym mu kółku. Gracze na komendę razem rzucali swoimi kijami. Gdy któremu udało się zbić ‘piekara" wszyscy, którzy w ten sposób pozbyli się rzutami swoich kijów - musieli je odzyskać. nie było to łatwe, bo pilnujący "piekara" mógł w takim momencie uwolnić się od swojej roli strażnika przez szybkie wbicie tego "piekara" na jego miejscu, dotknięcie swoim kijem któregoś z graczy chcących zabrać swojego kija i własnoręcznie po tym dotknięciu obalić "piekara" swoim kijem. Decydowała szybkość : kto pierwszy zdoła zbić "piekara". Chcący odzyskać swój kij mógł się uwolnić od tej roli strażnika jeśli zdążył uchwycić swój kij i pierwszy zbić "piekara".

    Bolesław Szpryngiel
    Zielona Góra, grudzień 2014 r.
    (tekst nadesłany do redakcji serwisu "Wołyń naszych przodków...")

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl