Spis wspomnień
Bolesław Szpryngiel Ciekawość moich córek i wnuków, którzy przy każdej nadarzającej się okazji, zwłaszcza podczas rodzinnych spotkań (wypytywali mnie o różne zdarzenia z mojego życia), a także namowy mojej kochanej małżonki Ireny przełamały wreszcie moje lenistwo i skłoniły do spisania okruchów wspomnień. Drugą przyczyną sięgnięcia po długopis, była chęć pozostawienia po sobie jakiegoś zapisanego śladu dla potomnych. Być bowiem może, że któreś z moich wnuków lub prawnuków czy innych bliskich krewnych zainteresuje się swoimi przodkami, będzie szukać swoich korzeni... Jakże żałuję, że w czasie gdy żył jeszcze mój Dziadek Stanisław, a także mój Ojciec nie zdobyłem od nich więcej wiadomości z ich przeszłości! To co wiem na podstawie tradycji - sięga ledwie mojego pradziadka Jana, a i to niestety sprowadza się tylko do tego, że jego przodkowie byli potomkami osadników niemieckich, sprowadzonych prawdopodobnie z Saksonii przez któregoś z książąt Czartoryskich (Augusta?) w II połowie osiemnastego wieku i osiedlonych w jego dobrach na Wołyniu. Wskazuje na to nie tylko samo brzmienie nazwiska, które pierwotnie musiało brzmieć Springer (vel Springel). Z historii Polski wiemy, że magnaci polscy już w XVIII wieku, w początkach uprzemysłowienia, chętnie przyjmowali cudzoziemskich rzemieślników. Ponieważ mój pradziadek Jan zamieszkiwał okolice miejscowości Czartorysk na Wołyniu - można przyjąć, że zostali tam osiedleni przez Czartoryskich. Nazwisko Springer (vel Springel) w następnych zapisach metrykalnych ulegało dalszemu spolszczeniu, aby w końcu przybrać pisownię Szpryngiel, zgodną z fonetycznym brzmieniem. Jeszcze nazwisko dziadka Stanisława zapisane było jako Szpryngel, nieudolnie przetłumaczone z rosyjskiego (język urzędowy pod zaborami, gdzie "e" wymawia się jako "ie") przez księży katolickich, prowadzących księgi metrykalne (stanu cywilnego) w parafiach. Czym zajmowali się moi przodkowie? Z tradycji można wnosić, że początkowo nie zajmowali się pracą na roli, a jeśli tak, to na pewno nie wszyscy. Przywieźli z sobą do nowej ojczyzny umiejętność wytapiania żelaza z rud darniowych, wypalania węgla drzewnego, wypalania wapna z licznych tu pokładów kredy, hutnictwa szkła. Byli rzemieślnikami fabrykantami - jak ich nazywano jeszcze w czasach, które doskonale pamiętam. Ród Szpryngielów na przestrzeni kilku wieków podzielił się na dwie główne gałęzie: "rudych" i "czarnych". Nazwy pochodziły od koloru zarostu: mężczyźni rudych mieli brody rude, zaś czarnych oczywiście czarne, choć wszyscy mieli czarne czupryny. Ja jestem potomkiem gałęzi "rudych" Szpryngielów. "Czarni" zamieszkiwali na kolonii Żeleźnica gminy Kołki, powiatu łuckiego i innych osadach tego rejonu. Słynęli z wielkiej krzepy fizycznej. Ojciec mój opowiadał anegdotę jak to jeden z "czarnych" Szpryngielów imieniem Florian, w sytuacji gdy wóz załadowany dłużycą utknął w kałuży błota na leśnej drodze - wyprzągł konia, założył uprząż na ramię i sam wyciągnął wóz z wyboju. Za prawdziwość tej historyjki jednak nie ręczę. Ojciec miał skłonności do konfabulacji. "Rudzi" osiedlili się w rejonie Czartoryska nad Styrem. Pewne jest,
że mój pradziadek Jan Szpryngel, zwany "Ślepym Leonem" (oko stracił w młodości
w wypadku przy pracy) mieszkał w Komarowie n. Styrem. Tam też urodził się
i spędził młodość mój dziadek Stanisław, tam również urodził się mój ojciec
Grzegorz.
W roku 1894 dziadek Stanisław postanowił się usamodzielnić. Kupił od jakiegoś zubożałego grafa rosyjskiego z parcelacji 15 dziesięcin (ok. 16 ha) gruntów w kolonii Rudnia k. Kołek, powiatu łuckiego i po wybudowaniu domu i budynków gospodarczych - przeniósł się z rodziną na Rudnię. Kolonię tę zamieszkiwali także inni osadnicy, którzy zakupili pografskie grunty: Jabłoński, Kazimierski, daleki krewny dziadka Antoni Szpryngiel, Markowski, Niżyński, Imberg, a także dwie rodziny ukraińskie: Własiuków i Wasiuchników. Na kolonii mieszkały również rodziny bezrolnych, bądź posiadających niewielkie, kilku morgowe gospodarstwa: Steinmetzów, Hermanów, Bojkowskich, Fiszerów i in. Tu mieszkał także podupadły ziemianin Jędrzej Michałowski, właściciel niezbyt już rozległych włości, cegielni, młyna parowego (dawniej wodnego) nad rzeczką Rudenką i sadu, pokusy wszystkich okolicznych urwisów. Prowadząc gospodarstwo rolne dziadek Stanisław siał żyto i pszenicę, jęczmień, grykę (hreczkę) i proso na kaszę, owies na paszę. Sadził dużo ziemniaków, brukiew i buraki pastewne. Uprawiał len i konopie na olej i włókno. Zbierał siano dla bydła i koni. Mając sporo pastwisk utrzymywał zawsze kilka sztuk bydła. Hodował także trzodę chlewną na potrzeby własne i na sprzedaż. Dziadek utrzymywał zawsze parę koni. Babka Agnieszka hodowała drób, głównie kury i kaczki. Na owe czasy Dziadek żył więc dostatnio. Dzieci swoje lubił, dbał o to, żeby nie zaznały niedostatku, chociaż wymagał od nich pomocy w gospodarstwie od wczesnej młodości. Syna Grześka niemal od dzieciństwa przyuczał do różnych prac w gospodarstwie, rozbudzał zamiłowanie do koni, upatrując w nim swojego następcę. Będąc analfabetą pragnął, aby dzieci nauczyły się sztuki czytania i pisania. Przy braku szkoły w kolonii nauki pisania i czytania udzielał prywatnie sąsiad - pan Konstanty Kazimierski, oczywiście po polsku. Metoda nauczania trudnej sztuki czytania była - trzeba przyznać dosyć osobliwa. Np. nie wolno było przeczytać całego, choćby krótkiego wyrazu, gdyż to oznaczało, że uczeń zgaduje. Należało go przedtem przesylabizować. Wyglądało to mniej więcej tak: ce i e, be i u, el i a - cebula. Jak wspomniałem wyżej - nauka odbywała się w języku polskim, co może wydawać się dziwnym w kraju zajętym przez Rosję w II i III rozbiorze Polski. Chodziło prawdopodobnie o to, aby dzieci umiały czytać z książeczki do nabożeństwa, które to książeczki były zawsze w języku polskim. Tak więc ojciec mój Grzegorz przyswoił sobie - jako tako trudną naukę czytania, oczywiście po polsku. Nie radził sobie jednak w pisaniu. Domowym pisarzem do czasu, aż syn Wacław posiadł tę sztukę - była jak pamiętam, moja matka. Wracam jednak do wspomnień o dalszych losach rodziny dziadka Stanisława. Wybuch I wojny światowej początkowo nie zakłócił życia rodziny. Nieszczęście przyszło latem 1915 roku, po zajęciu tych terenów przez armię austriacką. W czerwcu 1915 roku front austriacko - rosyjski ustalił się w najbliższej okolicy, w związku z czym kolonia Rudnia znalazła się w strefie przyfrontowej. Być może wszyscy mieszkańcy Rudni pozostaliby na miejscu, gdyby nie wypadek zabójstwa żołnierza austriackiego w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach. Po latach plotka głosiła, że żołnierza zabił widłami Grzegorz Słodkowski z przysiółka Perejma, zdybawszy go w swoim domu w dwuznacznej sytuacji ze swoją żoną...Tyle plotka. Musiało być coś na rzeczy skoro nie wszystkich mieszkańców Rudni karnie ewakuowano w głąb monarchii austriackiej. Czym naprawdę naraził się Austriakom mój Dziadek - nie mogłem ustalić.Ojciec mój Grzegorz pewnie znał przyczyny , ale ich nigdy nie ujawnił. To był taki temat t a b u .Faktem jest ,że Dziadka Stanisława wraz z rodziną karnie wywieziono aż na Morawy w okolicę Jiczina , gdzie przebywał do roku 1917, a jego dom i zabudowania gospodarcze na Rudni "zrównano z ziemią". Innych mieszkańców Rudni represje ze strony Austriaków nie objęły, pozostali na miejscu. Jak sobie Dziadek tam na wygnaniu radził - nie wiadomo. Podobno on sam i dorosłe już starsze córki Dominika i Helena pracowali najemnie u okolicznych chłopów czeskich. Natomiast pewnym jest, że syn Grzegorz praktykował jako pomocnik weterynarza (konowała - jak wówczas mówiono) w jakiejś stadninie, gdzie nauczył się nieco rozpoznawać i leczyć choroby zwierząt. Przy okazji nauczył się trochę języka czeskiego. W roku 1917 Dziadek z rodziną przeniósł się do Galicji i zamieszkał we wsi Dwikozy k. Sandomierza. Tam przebywał do roku 1919. W Dwikozach zmarła i została pochowana moja Babka Agnieszka, nie pokonawszy trudów wygnania. Wiosną 1919 roku Dziadek i dziećmi powrócił na Rudnię. Niestety, na miejscu zastał przysłowiową gołą ziemię, w dodatku zapuszczoną, zarośniętą burzanami i krzakami, po czterech latach nie uprawiania. Z domu i budynków gospodarczych nie pozostało śladu. Trzeba było znowu zaczynać od początku... Ulokowawszy tymczasowo rodzinę w ocalałej stodole swojego szwagra Jabłońskiego - Dziadek z zachowanych na tzw. czarną godzinę złotych rubli carskich kupił od ukraińskiego chłopa z Sitnicy niewielką chałupę, którą rozebrał. Z uzyskanego budulca wraz z synem Grześkiem sklecili nową chatę w innym już, niż dawna sadyba miejscu. Chata Dziadka ogromną sienią łączyła się ciągiem z obórką i stajnią dla koni. Nie było to może najprzyjemniejsze sąsiedztwo, ale innego wyjścia nie było. Po kilku miesiącach Dziadek mieszkał już na swoim. Wkrótce też zakupił niezbędne narzędzia rolnicze, krowę i parę koni, zaś już w następnym roku zbudował stodołę, a przy niej oborę i chlew. Życie potoczyło się w miarę normalnym trybem. Tymczasem dorosłym już córkom pilno było do zamążpójścia. Pierwsza znalazła sobie męża młodsza Helena. Starającym się był Zenon Skirzewski, Polak zamieszkały w ukraińskiej wsi Ostrów. Dziadek, poznawszy kandydata na zięcia, nie był nim szczególnie zachwycony, czemu dawał nieraz wyraz w uszczypliwych żartach. Dziadka niepokoiło to, że przyszły mąż córki pochodził z niezamożnej rodziny, nie posiadał też żadnego zawodu, był inwalidą (lekko utykał). Nie pomogły jednak żadne perswazje - córka postawiła na swoim. Oświadczyła, że go kocha i koniec. Małżeństwo stało się faktem. Wkrótce po tym druga córka Dominika oświadczyła, że się zakochała i że spodziewa się dziecka. Jej wybrankiem okazał się Mieczysław Bojkowski, pochodzący z tej samej kolonii Rudni. Nie było więc co zwlekać ze ślubem... Córkom swoim Dziadek wydzielił ze swojego majątku jako wiano po trzy dziesięciny gruntów. Helena oświadczyła, że jest gotowa odsprzedać swemu bratu Grześkowi swoje wiano, owe trzy dziesięciny ziemi, ponieważ przenosi się do męża w Ostrowie na stałe. Ojciec mój zapłacił więc jej uzgodnioną cenę w złotych rublach carskich, zawierając w ten sposób nie formalną umowę kupna - sprzedaży. Jednak po niespełna dwóch latach Helena z mężem i dzieckiem wróciła do Dziadka na Rudnię. W takiej sytuacji dziadek ponownie wydzielił z gospodarstwa 2 dziesięciny gruntu, na którym Skirzewscy pobudowali chatę z obórką i osiedli tu już na stałe. Bojkowscy przy pomocy swoich rodzin pobudowali się też na gruntach wydzielonych przez Dziadka Stanisława. Tak więc w domu pozostali: dziadek Stanisław, mój ojciec Grzegorz i ciotka Bronisława. W tej sytuacji ojciec mój Grzegorz uznał, że nadszedł czas założenia własnej rodziny. Miał już 28 lat. Zaczął się rozglądać za kandydatką na żonę. I znalazł. W oko wpadła mu panna, która wraz z rodzicami często przyjeżdżała dobrymi końmi na mszę do kościoła w Kołkach. Wkrótce zawarł z nią znajomość. Nazywała się Wiktoria Koksanowicz, mieszkała na kolonii Marianówka z rodzicami. Młodzi przypadli sobie do serca. Nie zwlekając ojciec mój złożył oficjalną wizytę (ze swatem) p.p. Józefie i Mikołajowi Koksanowiczom, prosząc o rękę córki. Oświadczyny zostały przyjęte, więc Ojciec "dał na zapowiedzi". Ślub odbył się latem, po żniwach w roku 1921 w kościele parafialnym w Kołkach. O przodkach po kądzieli nie wiem wiele. Od matki mojej wiem, że Jej dziadkowie Koksanowicze mieszkali w sąsiadującej z Marianówką wsi Żurawicze w dobrach jakiegoś grafa rosyjskiego. Ojciec matki, wzbogaciwszy się w służbie tego pana - zakupił grunty na zamieszkanej głównie przez kolonistów niemieckich kolonii Marianówka i tu osiadł na stałe. Wcześniejsze dzieje Koksanowiczów giną w mrokach historii. Z brzmienia nazwiska oraz przekazywanych potomnym dziedzicznie pewnych cech antropologicznych (wyraźne cechy rasy mongolskiej) można przyjąć hipotetycznie, że praprzodków moich należy upatrywać w... Kirgizach. Nazwisko Koksanowicz na pewno nie pochodzi od słowa koks. Takiego produktu nie znano jeszcze nawet w czasach moich pradziadków, a wiadomo, że nazwiska ludzi pochodzą od przezwisk, nazw zwierząt i roślin i in. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że nazwisko Koksanowicz pochodzi od nazwy dziko rosnącej rośliny u podnóża łańcucha górskiego Tien - Szan w Azji, zwanej w języku kirgiskim kok sagiz i stanowi jej spolszczoną formę przez zmianę obco brzmiącej końcówki giz na bardziej swojskie nowicz. Za mongolskim pochodzeniem mojego prapra-przodka - jak już wspomniałem - przemawiają także cechy antropologiczne, znajdujące swój wyraz w wyglądzie twarzy charakteryzującym się wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Już w wyglądzie twarzy mojej Matki można było dostrzec tę cechę. Wyraźniej wystąpiła ta cecha w wyglądzie twarzy mojego młodszego brata Jana Szpryngiela, zaś najsilniej w urodzie dzieci mojej młodszej siostry Józefy - bliźniaczek: Renaty i Wioletty. Również hipotetycznie można przyjąć, że pra pra - przodek Kok sagiz trafił na Wołyń w charakterze... jeńca wojennego. Wiadomo, że do czasu Unii Lubelskiej (1569) Wołyń należał do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Władcy Litwy stale prowadzili łupieskie wojny m.in. przeciwko księstwom mongolskim na wschodzie i południu Rusi. Oczywiście brali także jeńców do niewoli. Część z nich osiedlali na swoich ziemiach. Tą drogą mój pra - przodek prawdopodobnie z wojownika przekształcił się w osadnika - rolnika. Może w hodowcę koni (w rodzie Koksanowiczów znana była ich miłość do koni), spolonizował się i dał początek już polskiemu rodowi Koksanowiczów. O matce mojej matki Józefie Koksanowiczowej wiem tylko tyle, że de domo nazywała się Ostrowska i pochodziła z nieodległej wsi Józefin. Babkę Józefę trochę pamiętam. Podobno była surowych obyczajów. Dla nas, swoich wnuków, była może aż nazbyt surowa, ale chyba były to pozory, bowiem zawsze hojnie nas obdarzała i gościła w czasie naszych odwiedzin. Dziadka Mikołaja nie pamiętam. Z relacji moich rodziców wynika, że był to mąż słusznego wzrostu z pokaźną łysiną, silny jak tur, ale bardzo łagodnego charakteru. Niestety, na starość ogłuchł zupełnie. Podobno bardzo lubił zarówno własne dzieci jak i wnuków. Miał dosyć duże gospodarstwo rolne, piękny sad i dużą pasiekę. W czasie odwiedzin latem zawsze gościł nas wnuków świeżym miodem w plastrach, co było dla nas wielką atrakcją. Dziadek Mikołaj znał się doskonale na ziołach leczniczych i słynął z tej wiedzy w całej okolicy. Zapewne część tej wiedzy przekazał swojemu najmłodszemu zięciowi Grzegorzowi, gdyż Ojciec mój również znał lecznicze własności wielu ziół i stosował tę wiedzę w leczeniu ludzi i zwierząt. Dziadkowie Józefa i Mikołaj Koksanowiczowie mieli siedmioro dzieci- dwóch synów: Jana i Dionizego oraz pięć córek: Karolinę, Emilię, Teofilę, Helenę i Wiktorię. Jan, po ożenku, wyprowadził się do żony zamieszkałej na Majdanie Komarowskim. Drugi syn Dionizy pozostał na ojcowiźnie. Wszystkie swoje córki z wyjątkiem najmłodszej Wiktorii - wydali za mąż za tzw. amerykanów. Karolina wyszła za Jana Sztadhauza, Emilia za Jana Kozłowskiego, Teofila za Władysława Gilewskiego, Helena za Rosińskiego. Każdy z zięciów jakiś czas pracował zarobkowo w USA, a po powrocie zakupił ziemię, pobudował się i gospodarował na roli. Wszyscy też uchodzili za ludzi zamożnych. Jednak najsympatyczniejszym wujostwem byli Sztadhauzowie (vel Stadhausowie) zamieszkali w tejże kolonii Marianówka. Tam też najchętniej i najczęściej jeździliśmy z wizytami, mówiło się w goście. Wracam jednak do wspomnień o najbliższych. Po ślubie Rodzice moi zamieszkali tymczasowo w starej chacie, jeszcze razem z Dziadkiem Stanisławem i ciotką Bronią. Gdy w roku 1922 przyszło na świat pierwsze dziecko - syn Wacław, sprawą pilną stała się budowa nowego domu. Z posagu Matki zakupiono materiały i rozpoczęto budowę. Trochę pomagali szwagrowie z Marianówki, część robót wymagających umiejętności fachowych, wykonywali wynajęci rzemieślnicy. Trwało to jednak długo, gdyż do nowego domu wprowadzili się dopiero w roku 1927, kiedy ja ukończyłem już rok życia. Dom był zbudowany z tzw brusów, grubych belek ciętych z żywicznych, starych sosen, zakupionych w lasach radziwiłłowskich - na węgieł. Przedłużająca się budowa domu niewątpliwie wynikała także stąd, że w tym czasie rodzice zakupili kilka mórg gruntu (mówiło się działka) celem powiększenia gospodarstwa. Ten dodatkowy, znaczny wydatek wydatnie obniżył ich możliwości finansowe. Rodzina regularnie się powiększała. Co dwa lata rodziło się dziecko, na przemian syn i córka: Wacław 1922, Helena 1924, Bolesław 1926, Józefa 1928, Jan 1930, Ludwika 1932, Wiesław 1934. Agnieszka urodziła się w roku 1940 i w tym samym roku zmarła. Także najmłodsi: Ludwika i Wiesław zmarli po wybuchu epidemii w roku 1937. Ojciec mój gospodarował tradycyjnie, prawdę powiedziawszy bez szczególnego umiłowania ziemi. Dochody z gospodarstwa wspierał pracą zarobkową, wynajmując się kupcom w Kołkach do transportu towarów ze stacji kolejowych w Kiwercach, Rożyszczach i Kowlu, zaś w porze zimowej także do wywózki drewna (dłużyc) w lasach nadleśnictwa w Maniewiczach. Zawsze dbał o to, aby mieć dobre konie. Lubił je i był ich niezłym znawcą. Trochę nimi handlował, zmieniał. Czasem wiosną kupował zdrowe, ale zabiedzone chabety, aby po ich odżywieniu sprzedać z zyskiem. Chował krowy dla mleka, trochę jałowizny, świnie. Mając dostatek pastwisk - brał także cudze bydło na tzw. wypas za odpowiednim wynagrodzeniem. Matka utrzymywała zawsze sporą ilość drobiu, głównie kur, ale również gęsi i kaczek, jako że niedaleko zabudowań gospodarczych było dość wody. Miała też zawsze duży ogród warzywny, gdzie uprawiała niemal wszystkie warzywa, zarówno na potrzeby własne jak i na sprzedaż. Szczególnie dużo sadziła fasoli tyczkowej, kapusty, ogórków. Matka była zapobiegliwa, oszczędna i bardzo pracowita. Początkowo Rodzice zatrudniali młode dziewczyny do pomocy w gospodarstwie i do dzieci (moja niańka miała na imię Anielka), później jednak, zwłaszcza w okresie kryzysu gospodarczego, nie stać ich było na zatrudnianie pomocy domowej. Niemal całą pracę w domu i gospodarstwie wykonywali sami. Tylko w okresie żniw i kopania ziemniaków korzystali z wynajętych pracowników. Dzieci starsze były "niańkami" młodszych, a także w miarę jak podrastały - również pomagały w gospodarstwie (np. pasanie bydła, gęsi, przy zbiorze siana, pieleniu w ogrodzie). My dzieci, uczyłyśmy się w szkole chętnie, stale byliśmy wyróżniani przez nauczycieli, co wzbudzało zawiść sąsiadów, ale i dumę Rodziców (Ojciec lubił się chełpić swymi zdolnymi dziećmi, oj lubił). Może najzdolniejszym z nas był najstarszy Wacław. Do szkoły, mieszczącej się w nowym budynku mieliśmy około 1 ,5 km. Była to czteroklasowa Publiczna Szkoła Powszechna - I stopnia i większość dzieci kończyła edukację na czwartej klasie tej szkoły. Ponieważ obowiązek szkolny obejmował dzieci w wieku od 7 -go do 14 -go roku życia, każdy musiał z konieczności powtarzać klasy. Obowiązywała zasada: w klasie pierwszej - jeden rok, w klasie drugiej - jeden rok, w klasie trzeciej - dwa lata i w klasie czwartej - trzy lata. Nauka odbywała się w klasach łączonych i na dwie zmiany, ponieważ w szkole uczył tylko jeden nauczyciel, który pełnił także funkcję kierownika szkoły. Tylko nieliczni mogli się uczyć w siedmioklasowej szkole w Kołkach. Większość mieszkańców Rudni nie stać było na posyłanie dzieci do szkoły w Kołkach, bowiem wymagało to wynajęcia stancji i znacznych kosztów na podręczniki i pomoce szkolne. Zresztą wielu uważało to za zbyteczne, bo jak mawiano "do roboty w gospodarstwie nie trzeba mieć 7 klas, a panem i tak nie będzie". Rodzice moi nie widzieli przyszłości dla wszystkich swoich dzieci na Rudni. W swoich sekretnych planach ustalili, że Wacław będzie urzędnikiem, Helena krawcową, Bolesław - leśnikiem (może tylko gajowym). Odnośnie do Józefy jeszcze nie zdecydowano, zaś syn Jan miał objąć gospodarstwo po Rodzicach. Wybiegając trochę w przyszłość trzeba stwierdzić, że plany Rodziców się nie spełniły. Ich realizację pokrzyżowała wojna. I tak: Wacław, chociaż miał talent malarski (rysunek!) i w ogóle uzdolnienia humanistyczne - jako dorosły imał się zawsze zawodów technicznych, a zakończył pracę zawodową na wysoce odpowiedzialnym stanowisku budowniczego statków pełnomorskich (okrętów) w Stoczni Szczecińskiej. Helena - dopiero w wieku emerytalnym zajęła się zawodowo krawiectwem, pracując w spółdzielni krawieckiej, choć przyznać trzeba, że potrafiła także dobrze szyć garderobę pań na zlecenie. Bolesław - nie przejawiał jakichś szczególnych talentów, jednak już od wczesnych lat młodzieńczych imał się różnych zajęć i to z reguły z powodzeniem. Był robotnikiem od łopaty, wyplataczem półkoszków, pracował jako ręczny formierz cegieł w cegielni, był drwalem, poganiaczem wołów (to w Niemczech u bauera), rolnikiem i nawet zdunem u Ojca na gospodarstwie rolnym (Chlewiska na Kujawach). Po ukończeniu liceum pedagogicznego w Lęborku w 1948 roku był nauczycielem w szkole ogólnokształcącej (podstawowej) w Cieplicach Śl. Zdroju i następnie w Poznaniu, studentem Uniwersytetu Poznańskiego (chemia), tzw. pracownikiem umysłowym o specjalności inwestycyjnej i równocześnie uczniem Technikum Mechanicznego w Zielonej Górze, wreszcie studentem Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego, a po uzyskaniu magisterium i odbyciu aplikacji w Okręgowej Komisji Arbitrażowej - radcą prawnym. To już do emerytury. Józefa - pracowała na gospodarstwie Ojca do roku 1953, następnie trochę jako robotnica w przemyśle drzewnym, później jako pomoc laboratoryjna w przychodni zdrowia, wreszcie jako pracownica przy produkcji mierników elektrycznych w fabryce "Lumel" w Zielonej Gorze, aż do przejścia na emeryturę. Mój brat Jan też do roku 1953 pracował na gospodarstwie Ojca, następnie po przeprowadzce do Lubska - jako robotnik w miejscowej fabryce włókienniczej. Po ukończeniu w trybie zaocznym Technikum Rolniczego (melioracja) w Szprotawie został zatrudniony jako inspektor d(s melioracji w urzędzie gminnym w Lubsku. Po tej wzmiance o rodzeństwie - wracam do swych wcześniejszych wspomnień. Realizując te swoje zamierzenia i marzenia Rodzice w roku 1936 oddali swojego najstarszego do klasy piątej w szkole w Kołkach. Nie było to łatwe, przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze: uczniowie okolicznych szkół czteroklasowych, chcący dostać się do klasy piątej w Kołkach musieli zdać egzamin wstępny (tak , tak!). Byli to więc z reguły najlepsi uczniowie tych szkół. I nie były to żarty, czy tylko formalność. Np. mój kuzyn Tadeusz Gilewski z Marianówki, mimo że nie uchodził za nierozgarniętego i był synem zamożnych rodziców - nie sprostał wymaganiom egzaminu i nie został przyjęty. Po wtóre: aby dziecko mogło się uczyć w szkole w Kołkach trzeba było być przygotowanym na zwiększone koszty, jak np. stancji, zwiększone wydatki na kosztowne podręczniki, często wymyślne przybory i pomoce szkolne. Była to więc, jak na owe czasy szkoła elitarna. Wacław egzamin wstępny zdał gładko i rozpoczął edukację w Kołkach. Wkrótce też wykazał się tam szczególnymi uzdolnieniami i wiedzą w związku z czym decyzją rady pedagogicznej promowany został na następny rok z klasy piątej do klasy siódmej. Szkołę powszechną ukończył jako prymus, zdał pomyślnie egzamin wstępny do Państwowego Gimnazjum im. T. Kościuszki w Łucku i otrzymał stypendium stowarzyszenia osadników wojskowych. W ten sposób realizowały się plany Rodziców co do losu syna Wacława, ale odbywało się to kosztem bardzo poważnego obciążenia materialnego dla rodziny. Wydatki znacząco wzrosły. Stypendium syna pokrywało tylko koszty utrzymania w bursie osadników wojskowych uchodzącej za elitarną, a więc i kosztowną i to tylko w klasie pierwszej. Trzeba było również opłacać także czesne, gdyż nauka w gimnazjum była płatna. Do tego jeszcze należało dodać koszty przepisowego ubrania (koniecznie dwa mundurki: roboczy i galowy oraz płaszcz), nie mówiąc już o kompletach podręczników, przyborach szkolnych, dodatkowych kompletach bielizny pościelowej i in. Tymczasem drugi syn Bolesław ruszył w ślady brata. Uczyłem się chyba dobrze. Jako jedyny w historii szkoły w Rudni nie powtarzałem klasy trzeciej. W klasie czwartej, co prawda odsiedziałem swoje dwa lata, ale do szkoły w Kołkach egzamin wstępny zdałem od razu do klasy szóstej. Było to w roku 1938. Praktycznie więc nie straciłem roku nauki. Do klasy siódmej uczęszczałem tylko do dnia 21 września 1939 roku, to jest do dnia zawieszenia zajęć w szkole z powodu wkroczenia Armii Czerwonej na Kresy. Z kolonii Rudni do Kołek było 5 km nie utwardzonej drogi. Można sobie wyobrazić tę drogę w porze jesiennych deszczów czy wiosennych roztopów, nie mówiąc już o zimie! Zatem tylko w miesiącach: wrzesień, październik, maj i czerwiec do szkoły chodziłem pieszo. W pozostałych miesiącach mieszkałem w Kołkach na tzw. stancji, co brzmi nawet ładnie. Mieszkałem w dwóch takich stancjach. Pierwsza, w której wytrzymałem chyba 2 miesiące to jakieś wyrko do spania ustawione w kącie obskurnej kuchni, własny kuferek na rzeczy osobiste pod łóżkiem i prawo do odrabiania lekcji w drugiej izbie, zajmowanej przez gospodarzy i jeszcze jednego ucznia klasy siódmej Iwana Buhajczuka z Sitnicy. Druga stancja różniła się od tej pierwszej tym, że łóżko moje znajdowało się w paradnej izbie, którą dzieliłem z gospodarzami, bezdzietnym (na szczęście!) małżeństwem ukraińskim. Gospodarz był tkaczem i niemal bez przerwy monotonnie stukał tym swoim krosnem. Zgodnie z umową gospodarze zobowiązani byli także do wydawania mi obiadów. Nie trudno się domyślić, że posiłki te nie były wyszukane. Ile to kosztowało Rodziców - nie wiem. Śniadania i kolacje przyrządzałem sobie sam. Z domu otrzymywałem dwa razy w miesiącu masło, smalec, jajka, czasem jakieś domowego wyrobu wędliny lub po prostu soloną słoninę oraz parę złotych na zakup chleba, cukru i kawy zbożowej, czasem na kawałek kiełbasy. W tych samych terminach dostarczano mi bieliznę osobistą i pościelową, a także tuziny białych kołnierzyków, które sam przyszywałem do bluzy. Owe białe kołnierzyki i miękkie pantofle przewidywał regulamin szkolny. Jeżeli zważyć, że miałem wówczas 12 lat, to przyznać należy że byłem dość samodzielny. Miły Boże, jakże często musiałem odpierać wyzierające z wystaw sklepowych liczne pokusy dziecięce: korkowce, piękne scyzoryki, kredki i inne cudowności, nie mówiąc już o słodyczach (chałwa!), na widok których dostawało się ślinotoku. Kupno tych rzeczy oznaczało jednak zrezygnowanie z cukru do kawy czy smalcu do chleba, więc zwyciężał rozsądek. Bo pieniądze miałem dokładnie wyliczone... Jak się rzekło edukację przedwojenną zakończyłem na szóstej klasie szkoły powszechnej. Wprawdzie już w listopadzie 1939 roku wznowiono naukę w otwartej przez władze sowieckie diesiatoletce w Kołkach, gdzie można było kontynuować naukę po cofnięciu o jedną klasę, ale ja - wychowany w duchu antybolszewickim - znienawidziłem tę szkołę. Zresztą Rodzice wcale nie nakłaniali mnie do nauki w takiej szkole bolszewickiej. U nas słowo bolszewik było obraźliwe. Czasem dziadek Stanisław, gdy wnuki bardzo mu dokuczyły, w poirytowaniu wygrażał: "czekaj, ty bolszewiku, powiem ojcu". Dziadkowi się wybaczało, ale niechby to powiedział ktoś inny... Po wkroczeniu Sowietów w dniu 17 września 1939 roku Polacy na Kresach z trwogą patrzyli w przyszłość. Ojciec mój Grzegorz przez dwa miesiące ukrywał się w miejscach znanych tylko Matce, ponieważ wśród miejscowych Ukraińców byli i tacy, którzy nowym władzom składali różne doniesienia na polskich panów. Takie doniesienie równało się zawsze zesłaniem na Sybir (mówiło się na białe niedźwiedzie). W styczniu 1940 roku osławione NKWD (Narodnyj Komisariat Wnutriennych Dieł) rozpoczął akcję zsyłkową. Objęto nią większość miejscowej inteligencji, urzędników państwowych i samorządowych, ziemian, bogatych chłopów (tzw kurkuli), a także osadników wojskowych oraz osadników potomków carskich zesłańców (mówiliśmy o nich sybiracy), którzy osiedli na Kresach po powrocie do Polski z objętej rewolucją Rosji. Wszystkich tych ludzi wraz z rodzinami pakowano do bydlęcych, zadrutowanych wagonów tylko z tobołkiem rzeczy, jakie zdążyli zabrać w ciągu 30 minut i to w okresie największych mrozów (luty 1940 r) i wywożono w głąb ZSRR. Głównymi miejscami zsyłki były okolice Archangielska, tereny na północnym Uralu (Workuta), Krasnojarski Kraj i Kazachstan. Zesłańcy pisali do swoich krewnych i b. sąsiadów pozostałych na Kresach zawsze, że są zdrowi i dobrze im się powodzi. W zagmatwanej (zaszyfrowanej) treści takiego listu kryła się prośba o pomoc, głównie żywnościową. Listy te - pisane na starych gazetach atramentem sporządzonym z kopiowego ołówka - były bowiem skrupulatnie cenzurowane przez służby NKWD. Wolno było wysyłać paczki żywnościowe o wadze do 5 kg w płóciennych woreczkach, na których kopiowym ołówkiem wypisywano adres. Kto miał więc adres takiego zesłańca (władze określały ich mianem peresieleńcy), wysyłał mu takie paczuszki, zawierające najczęściej kasze, pszenne suchary, suszone ziemniaki, słoninę soloną i inne produkty odporne na zepsucie, bowiem nigdy nie było wiadomo kiedy paczka dojdzie do adresata. Tymczasem władze sowieckie zaczęły wprowadzać swoje porządki. Już w grudniu 1939 roku zarządzono przeprowadzenie referendum na zajętych terenach, w którym 99,98% (tak, tak!) ludności tzw. Zachodniej Ukrainy wypowiedziało się za przyłączeniem tych ziem do ZSRR, a ściślej do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Tak głosiła sowiecka propaganda. Wiosną 1940 roku przystąpiono do kolektywizacji wsi. I znowu wszyscy "chętnie" garnęli się do kołchozów (ukr. Kołhosp). Indywidualnie gospodarujący chłopi, do których nie dotarła jeszcze kolektywizacja, obłożeni zostali miażdżącymi kontyngentami obowiązkowych dostaw zboża i żywca tak, że pod koniec roku 1940 każdy zamożniejszy chłop (tzw. kułak czy średniak. śmiało mógł zaliczyć się do biedniaków, co dawało pewność, że nie grozi już wywózka na białe niedźwiedzie. Biedniaków władze sowieckie uznawały za swoich ludzi. Zostaliśmy więc nolens volens biedniakami. Oprócz kontyngentów zbóż i żywca, władze obciążyły wszystkie rodziny obowiązkiem świadczenia nieodpłatnej pracy na rzecz państwa. Ci, którzy posiadali konie czy woły musieli wykonywać usługi transportowe, bądź zamiennie odpracować określoną ilość godzin pracy ręcznie. Ci, którzy nie mieli sprzężaju - odrabiali nakazane prace osobiście przy prostych robotach ręcznych. Pamiętam, że sam chodziłem z łopatą do prac przy budowie lotniska wojskowego (aerodromu) w Raźniczach k. Kołek. W nielicznych sklepach, poza zapałkami, kuryszkami (to rodzaj machorki z łodyg tytoniu), proszkiem do czyszczenia zębów i odikałonem nie było praktycznie rzecz biorąc żadnych towarów. Czasem tylko można było kupić kilka metrów kordu czy perkalu. Do sklepu, głównie do rajmagu w Kołkach, szło się w kolejkę, która stała w dzień i w nocy i prawie nigdy się nie kończyła. Kto dotarł do lady, kupował nie to czego potrzebował tylko to, co akurat sprzedawali i w takich ilościach, jakie naczalstwo (kierownik sklepu) ustaliło. Mieszkania oświetlano głównie łuczywem pod okapami w kuchniach, bądź w piecach do ogrzewania przy otwartych drzwiczkach, rzadziej olejem napędowym (mówiło się benzolem), kupowanym pokątnie głównie od żołnierzy. W czerwcu 1940 roku na łąkach gospodarstwa Ojca rozpoczęto eksploatację torfu. Była to prymitywna kopalnia odkrywkowa, plac na którym torf suszono i obszerna szopa do składowania urobku. Torf wydobywało się ręcznie, specjalnym nożem sporządzonym na bazie czterozębnych wideł. O zgodę Ojca oczywiście nikt nie pytał, wszak ziemia w ZSRR należała do państwa. Tymczasem już wczesną jesienią okazało się, że gospodarstwo obciążone ponad wszelkie możliwości kontyngentami, nas nie wyżywi. Trzeba było pomyśleć o zarobkach. Ojciec, mając jeszcze parę koni, zaczął trochę handlować zbożem. Kupował je od osadników czeskich w okolicach Łucka, zaś sprzedawał na targu w Kołkach, co w efekcie przynosiło kilka pudów zboża dla siebie na jednym kursie. Starszy brat Wacław poszedł do pracy przy karczowaniu pni (łuczywa do smolarni) w powstałym państwowym przedsiębiorstwie leśnym "Lespromchoz", zaś zimą przyjął pracę księgowego w spółdzielni handlowej, zwanej z ukraińska "Rajspożyw spiłka". Siostra Helena szybko wyuczyła się robót na drutach i dziergała swetry i skarpety z poprutych starych kilimów i innych wełnianych szmat. Wszystko to wspomagało w jakiejś mierze budżet domowy. Ja... No cóż, trzeba było również pomyśleć jak pomóc rodzinie. Miałem już ukończone 14 lat. Prawie dorosły... I wymyśliłem. Na kolonii Rudni klan rodzinny Olszewskich od dawna trudnił się wyrobem półkoszków. Dla nie wtajemniczonych podaję, że półkoszek to rodzaj kosza z wikliny, dopasowany kształtem do drabiniastych wozów chłopskich tzw. wasągów. Na komplet składały się dwa takie półkoszki: duży na tył wozu i mniejszy na przód. Olszewscy zazdrośnie strzegli tajemnicy wyrobu półkoszków, w obawie przed ewentualną konkurencją. Ja jednak wydarłem im tę tajemnicę. Kto bowiem mógł przypuszczać, że jakiś dzieciak przyglądając się robocie, sam zacznie to produkować! W tajemnicy przed Ojcem zmajstrowałem odpowiedni sprzęt i w czasie Jego nieobecności popełniłem pierwszy półkoszek. No, może nie wyglądał najlepiej, ale był bardzo solidnie zrobiony. Ojciec, po powrocie z Łucka, długo oglądał to dzieło, po czym kazał (sic!) mi dorobić jeszcze mały półkoszek do kompletu. Zabrał mnie i ten komplet na najbliższy targ w Kołkach. Trzeba było widzieć miny Olszewskich zwłaszcza, że Ojciec jako pierwszy sprzedał moje wyroby. A wziął za nie trzy pudy żyta w handlu wymiennym. Prawie połowę zarobku, jaki sam uzyskiwał w czasie jednego kursu do Łucka! To był chleb dla całej rodziny na co najmniej miesiąc. I tak się zaczęło. Zostałem fachowcem od półkoszków. Już nie musiałem się kryć. Ba,
Ojciec z czasem zaczął mnie zapędzać do tej pracy. Najcięższą jednak pracą
przy wyrobie tych półkoszków było zdobycie prętów wikliny. Rosła głównie
nad brzegami Styru, około 5 km od domu. Nieraz półżywy ze zmęczenia ledwo
przywlokłem się do domu wieczorem z ciężką wiązką prętów na grzbiecie.
Taka wiązka wystarczała na cały duży pólkoszek. Tak więc jakoś broniliśmy
się przed głodem. Gorzej było z przyodziewkiem. Nosiło się jakieś resztki
odzieży sprzed wojny, często przenicowane, bieliznę, sukienki i bluzki,
spódnice i spodnie z utkanego chałupniczo lnianego płótna. Buty - jeśli
je jeszcze ktoś miał - były od święta. Na co dzień chodziło się w trepach,
a mężczyźni w okresie zimowym chodzili w tzw. ciepciach. Był to rodzaj
kierpców, sporządzanych ze starych opon samochodowych. Stopy owijało się
onucami i wkładało się owe kierpce pieszczotliwie zwane w gwarze miejscowej
ciepciami, mocując je do stóp przy pomocy sznurków zwanych nawłokami. Ślad
na śniegu wyglądał tak, jakby kto przejechał samochodem.
Wczesnym rankiem dnia 22 czerwca 1941 roku obudził nas potworny huk. Wkrótce okazało się, że to Niemcy zbombardowali lotnisko wojskowe w Kołkach. Zaczęła się wojna niemiecko - sowiecka. Zniewoleni i udręczeni ludzie na Kresach z pewnymi nadziejami witali wkraczających Niemców, zwłaszcza że ci zachowywali się wobec miejscowej ludności raczej obojętnie, żeby nie rzec przyjaźnie. Nawet jeńców sowieckich puszczano wolno, jeśli nie byli to komuniści (oficerowie) lub Żydzi. Jeńców jednak już po kilku tygodniach gromadzono w obozach jenieckich (duży obóz był w Łucku), gdzie przebywali w strasznych warunkach masowo wymierając, głównie z głodu. Ukraińcy mieli nadzieję na utworzenie samostijnej Ukrainy, choćby pod protektoratem Hitlera. Wsie ukraińskie udekorowano już w pierwszych dniach po wejściu Niemców niebiesko - żółtymi flagami. We Lwowie nacjonaliści ukraińscy powołali swój rząd pod przewodnictwem Stećki. Puszczono w obieg ukraińskie pieniądze - karbowanci. Były one, obok tzw. emisyjnych marek niemieckich, obowiązującym środkiem płatniczym w relacji: 1 marka = 20 karbowańców. Nadzieje Ukraińców na samostijną rychło prysły. Niemcy już po tygodniu rozpędzili tzw. rząd Stećki, a jego samego i samego głównego przywódcę OUN Stepana Banderę uwięzili. Na pociechę pozwolono im na zorganizowanie od nowego roku szkolnego szkolnictwa elementarnego, gdzie ukraińscy nauczyciele (z reguły z podstawowym wykształceniem) nauczali języka ukraińskiego, niemieckiego i arytmetyki w zakresie czterech podstawowych działań. Do takiej właśnie szkoły w Rudni w roku szkolnym 1941(42 uczęszczało moje rodzeństwo: Józefa i Jan. We wszystkich wioskach i koloniach władze niemieckie ustanowiły sołtysów zwanych starostami, współpracujących z administracją niemiecką. Powołano także ukraińską policję pomocniczą tzw. schutzmanów (Schutzmannschaft ?) w służbie hitlerowców. Stosunek Ukraińców, podburzanych przez ich nacjonalistycznych przywódców spod znaku tryzuba oraz popów grekokatolickich i prawosławnych do ludności polskiej prawie od początku był wrogi. "Lasze za Buhom wasze! "- głosiły jawnie liczne napisy. Żydów i Polaków władze niemieckie potraktowały szczególnie. Polacy mieli przede wszystkim dostarczać darmowej siły roboczej, a także produktów rolnych: zboża, żywca, mleka, drobiu, jaj. Wyznaczano tak wysokie kontyngenty obowiązkowych dostaw, że nikt nie był w stanie się z tego wywiązać. Ratując się przed głodem - ludność ukrywała zboże w wymyślnych schowkach, aby nagłe rewizje dokonywane przez niemiecką administrację gospodarczą przy pomocy schutzmanów nie mogły go wykryć i zarekwirować. A zabierano wówczas wszystko. Od każdej krowy należało odstawić do zlewni określoną ilość mleka i to pod rygorem konfiskaty bydlęcia w przypadku nie wywiązania się z tego obowiązku. Ponieważ - jak już wyżej wspomniałem - nikt nie mógł wywiązać się z tych dostaw, zwłaszcza zboża - władze niemieckie po prostu zlikwidowały młyny, nie troszcząc się o to w jaki sposób ludność ma się wyżywić. Żadnych przydziałów żywności, nawet dla pracujących na rzecz Niemców, nie było. Ludzie więc w konspiracji zaczęli wytwarzać... żarna. Ponieważ w okolicy nie było kamienia - żarna wyrabiano z kręgów dębowych, nabijanych gęsto skorupkami z żeliwnych garnków. Wraz z Ojcem takie właśnie żarna zmajstrowaliśmy i mogę zapewnić, że dawały całkiem przyzwoitą mąkę razówkę. Niemcy byli poinformowani o tym, że ludzie mielą zboże na żarnach i często przy pomocy schutzmanów dokonywali systemowych rewizji w wioskach, rozbijając znalezione żarna. Nie na wiele to się zdało, bowiem już w ciągu kilku dni huczały nowe bieda - młyny. Garnków żeliwnych na razie nie brakło. Zresztą Niemcy cofnęli cywilizację na zajętych terenach Ukrainy do poziomu pierwotnej gospodarki naturalnej. Zlikwidowano cały przemysł przetwórstwa rolno spożywczego, za wyjątkiem kilku młynów i mleczarni pracujących wyłącznie na rzecz i pod ścisłym nadzorem Niemców. Zlikwidowano całkowicie sklepy wszystkich branż. Handel był zakazany, nawet ten na targowiskach. Żadnych możliwości zaopatrzenia w artykuły przemysłowe. Aby żyć, ludność musiała być samowystarczalna. I była. Ogień (przy braku zapałek czy benzyny do zapalniczek. rozniecano tylko przy pomocy krzemienia, krzesiwa i hubki, a przy jej braku - sznurka bawełnianego. Mieszkania oświetlano wyłącznie łuczywem. Mąkę na chleb i na potrzeby kuchni mielono na żarnach, kasze wytwarzano z jęczmienia, też na żarnach, natomiast z prosa - jaglaną - w stępach (rodzaj drewnianego moździerza), oleje jadalne bito z lnu, rzepaku i lnianki w drewnianych nieckach i prymitywnych prasach, samogon (wódkę( pędzono głównie z żytniej mąki w prymitywnych aparatach destylacyjnych. Wszak były uroczystości (śluby, chrzciny i in.), na których zgodnie z odwieczną tradycją, nawet w tak trudnych czasach, nie mogło zabraknąć mocniejszych napojów. Zaczęto wyprawiać chałupniczym sposobem skóry na buty i trepy. Skóry surowe były pozyskiwane z bydła z potajemnego uboju, choć ubój taki był zagrożony obozem koncentracyjnym, a nawet karą śmierci. Niemal każdy chłop na co dzień chodził latem boso, zaś w okresach jesienno - zimowych w ciepciach (rodzaj kierpców ze starych opon samochodowych) lub postołach - łapciach wyplatanych z łyka łozinowego. Naczynia kuchenne wyrabiali garncarze z gliny, zaś miski i łyżki z drewna i aluminium pochodzącego z rozbitych samolotów sowieckich. Ubierano się głównie w odzież szytą z płótna lnianego i resztki odzieży z przed wojny. Słowem ludność miejscowa, aby żyć, musiała przystosować się do okoliczności. Tymczasem władze niemieckie imiennie wezwali wybraną młodzież do wyjazdu na roboty do Niemiec. W ten sposób w marcu 1942 roku wywieziono na roboty przymusowe do Rzeszy pierwszą dużą grupę młodzieży z rejonu Kołek. W grupie tej znalazł się również mój starszy brat Wacław. Odmowa wyjazdu groziła wywiezieniem całej rodziny do obozu koncentracyjnego. Wacław, po wstępnym przejściu obozu - trafił do bauera we wsi Klein Mutz k. Zedenick jako robotnik rolny i tu doczekał końca wojny, a ściślej do dnia, gdy został zmuszony przez cofające się wojska niemieckie do transportu jaszcza z amunicją końmi, którymi furmanił u bauera. Koniec wojny zastał go nad Łabą. Niemcom udało się raz jeszcze w roku 1942 wywieźć niewielką liczbę młodzieży do Rzeszy. Nie zważając na groźby - młodzież zaczęła się ukrywać. Ja również przesiedziałem kilka tygodni w przemyślnym schowku urządzonym w szopie z sianem. Później jednak sam zgłosiłem się do pracy na rzecz Niemców, bo to chroniło przed wywiezieniem do Niemiec. W lipcu 1942 podjąłem pracę w cegielni, po robotnikach żydowskich, których Niemcy z pomocą ukraińskiej policji (schutzmanów) rozstrzelali wraz z likwidacją całego getta w Kołkach. Cegielnia znajdowała się przy tzw. szlachu klewańskim w okolicy polskiej kolonii Hołodnica. Pracowałem jako formierz przy ręcznym wyrobie cegieł. W okresie jesienno zimowym zaś jako drwal przy wyrębie lasu. Już w grudniu 1941 roku Niemcy zamknęli ludność żydowską w gettcie w Kołkach. Do getta zwieziono także żydowskich mieszkańców okolicznych wsi. W sumie kilkaset rodzin żydowskich. Getto ogrodzono płotem z drutów kolczastych i ustawiono gęste posterunki ukraińskiej policji - schutzmanów. Stłoczona ludność żydowska, pozbawiona elementarnych warunków sanitarnych, a często nawet wody - głodowała straszliwie. Za jakąkolwiek pomoc Żydom zamkniętym w gettcie lub za ich ukrywanie - groziła kara śmierci. Niektórym, mimo wszystko udawało się wyjść nocą z getta kupić trochę jakiejś żywności, za posiadane złoto u ukraińskich mieszczan w Kołkach lub u chciwych chłopów ukraińskich w Starosielu. Tych, którym udało się wydostać z getta, zaciekle tropiła ukraińska policja schutzmani. Po wytropieniu uciekiniera - nie odstawiała go jednak do getta, tylko na miejscu mordowała. Pamiętam taki straszny, czerwcowy wieczór 1942 roku, kiedy to policjant imieniem Andryj (nazwiska tego mordercy nie pamiętam) wytropił koło szkoły w Rudni żydowskiego chłopczyka w wieku ok. 10 lat i tak długo strzelał z karabinu do uciekającego z okropnym krzykiem dziecka, aż go trafił śmiertelnie. Mimo upływu lat do dziś słyszę ten straszny krzyk przerażonego dziecka... W sierpniu 1942 roku nastąpiła likwidacja getta. Owa likwidacja polegała na wymordowaniu wszystkich jego mieszkańców. Do przygotowanych uprzednio dołów za miasteczkiem Kołki (w Białych Brzegach) - doprowadzano kolumny sponiewieranych skazańców i tam, już w tych dołach, strzałami w skroń lub w tył głowy zabijano wszystkich bez wyjątku. Z wieści, jakie przenikały do nas wynikało, że egzekucji dokonywali zarówno gestapowcy sprowadzeni z Łucka, jak i miejscowi policjanci ukraińscy schutzmani. To było coś z apokalipsy, coś tak niewyobrażalnie przerażającego dla nas, że nie mogliśmy tego objąć rozumem. Modliliśmy się za tych mordowanych ludzi, bo uratować ich nie mogliśmy. Płakaliśmy wszyscy. W ciągu jednego dnia wybito wszystkich zgromadzonych w gettcie ludzi. Getto przestało istnieć. Tylko kilku młodych Żydów, zatrudnionych w cegielni uciekło w ostatniej chwili pilnującym ich ukraińskim schutzmanom. Mimo gęstego ostrzału z pistoletów maszynowych - kilku ludziom udało się zbiec, kilku rannych schutzmani dobili na miejscu. Ci, którzy uciekli, być może gdzieś w oddziałach partyzanckich czy w placówkach polskiej samoobrony doczekali ponownego wkroczenia Armii Czerwonej w lutym 1944 roku na te tereny Wołynia. Jesienią 1942 roku zaczęły krążyć ponure wieści o organizowaniu się nacjonalistycznych band ukraińskich, których celem miała być samostijna Ukraina, a metodą osiągnięcia tego celu było przede wszystkim wymordowanie lub wypędzenie ludności polskiej z tych Ziem. Żydzi im już nie zagrażali, bo zostali wymordowani przez hitlerowców przy współudziale schutzmanów ukraińskich, o czym pisałem powyżej. Armia Czerwona była wprawdzie już w natarciu, jednak front wschodni był jeszcze daleko, a Niemcy wciąż stanowili militarną potęgę. Pozostali więc Polacy i partyzantka radziecka, operująca głównie właśnie na liniach kolejowych Północnego Wołynia . Od momentu pierwszego napadu bulbowców w wigilię Bożego Narodzenia 1942 roku - ludność polskich kolonii wzmogła czujność. Na Rudni Ojciec mój zorganizował nocne warty, które miały zaalarmować mieszkańców w przypadku napadu bulbowców. Jedynym ratunkiem w takim przypadku była ucieczka na bagna. Warty takie pełnili kolejno wszyscy młodzi mężczyźni. W dzień bandy nie odważały się jeszcze napadać na Polaków. W marcu 1943 roku wszyscy ukraińscy policjanci - schutzmani w liczbie kilkudziesięciu funkcjonariuszy z posterunku w Kołkach, w pełni uzbrojenia opuścili Niemców i dołączyli do grasujących band. W tej sytuacji komendant kilkuosobowego posterunku żandarmerii niemieckiej w Kołkach, za zgodą swoich przełożonych - wezwał młodzież polską do wstępowania do pomocniczej służby policyjnej. Część młodych chłopaków wstąpiła do tej formacji, głównie z myślą o stwarzającej się możliwości zdobycia broni i ochrony bezbronnej ludności polskiej. Ta nie umundurowana milicja, uzbrojona w radzieckie karabiny, miała strzec w Kołkach ważniejszych obiektów: młyna elektrowni, biura niemieckiej administracji gospodarczej, magazynów, stogów z lnem i sianem i t.p, a także samego posterunku żandarmerii. Niemcy obawiali się już poważnie pojawiających się w okolicy sowieckich oddziałów partyzanckich. Milicja ta zresztą została rozwiązana już w maju na rozkaz wyższych władz hitlerowskich. Na początku kwietnia 1943 roku miał miejsce drugi napad bandy bulbowców na Rudnię. Tej nocy służbę wartowniczą pełniłem ja wraz z dwoma moimi kolegami: Tadkiem Olszewskim i Edkiem Jabłońskim. Noc była księżycowa, trochę mroźna. Niżej położone łąki i bagna pokryły się cienkim lodem. Około północy przystanęliśmy na drodze przy naszych zabudowaniach. Zaintrygował nas turkot wozu od strony Sitnicy, wsi ukraińskiej położonej na południe od Rudni. Wóz wyraźnie zmierzał w naszym kierunku. Nagle usłyszeliśmy brzęk wybijanych szyb w oknach domu Skirzewskich, oddalonego od nas około 100 metrów. Zaroiło się od ciemnych postaci. Grupa kilkudziesięciu ludzi już zmierzała do naszych zabudowań. Nie było nawet chwili do stracenia. Wyrwani przeze mnie ze snu Rodzice i rodzeństwo: siostry Helena i Józefa oraz brat Jan, prawie półnadzy, tylko w trepach, pod osłoną cienia stodoły i obory - uciekli na bagna. W ślad za nimi podążyłem ja z Ojcem. Mama już nie zdążyła. Banda stała na drodze przy naszym domu. Sparaliżowana strachem, została przy oknie w kuchni, obserwując zachowanie bandy. Bandyci jednak nie weszli do naszego domu. Pewnie tylko to ją uratowało. Moi koledzy zdążyli zaalarmować tylko własne rodziny. Rozrzucone zabudowania kolonii nie pozwoliły nam ostrzec wszystkich mieszkańców "dzwonem" alarmowym. Tym dzwonem była szyna kolejowa uwieszona na gałęzi gruszy, właśnie przy drodze, po której poruszała się banda. Jak się później okazało, banda bulbowców zmierzająca do sąsiedniej wsi ukraińskiej Starosiela, tylko niejako przy okazji ograniczyła się do napadu na dwie polskie rodziny: Zenona Skirzewskiego i Dominika Jabłońskiego. Należy przypuszczać, że było to ze strony bulbowców ostrzeżenie skierowane pod adresem młodych chłopaków, aby nie wstępowali do organizowanej przez Niemców milicji po odejściu schutzmanów. Banda uprowadziła tej nocy mojego ciotecznego brata Janka Skirzewskiego, który zaskoczony we śnie nie zdołał uciec. Wszelki ślad po nim zaginął. Bez wątpienia został w okrutny sposób zamordowany. Bandyci ciężko pobili też w czasie napadu młodego chłopaka z sąsiedztwa Stanisława Jabłońskiego. Osaczony schronił się pod łóżko, gdzie bito go kolbami karabinów, aż znieruchomiał. W przekonaniu, że nie żyje - banda odeszła. Do jego matki, która uciekła z domu rozpaczliwie wzywając pomocy, kilkakrotnie strzelano, na szczęście niecelnie. Strzały te oczywiście zaalarmowały już wszystkich mieszkańców Rudni. Bandyci oddalili się jednak do sąsiedniej wsi ukraińskiej Starosiela. Wczesnym rankiem na kolonii zapanował już spokój, więc ludzie zaczęli wracać do domów. Ja z Ojcem i sąsiadem Kazimierzem Jabłońskim cały czas z ukrycia obserwowaliśmy ruchy bandy. Po jej odejściu, przede wszystkim wróciłem do domu w poszukiwaniu Matki. Ostrożnie wszedłem do mieszkania, obawiając się zasadzki. Panowała jednak cisza. Zacząłem wołać Mamę, ale nikt nie odpowiadał. Poważnie zaniepokojony przeszukałem cały dom - bez skutku. Nawoływałem także w stodole, oborze, chlewie i innych pomieszczeniach gospodarczych. Matki nie było. Przerażony wróciłem do domu i wtedy zobaczyłem Ją stojącą nieruchomo przy oknie w kuchni. Ocknęła się dopiero gdy Ją objąłem. Wtedy zaczęła płakać, a na moje pytanie dlaczego nie uciekła - powiedziała, że po prostu nie zdążyła, bo bulbowcy już byli na podwórzu. Powiedziałem, że idę szukać reszty rodziny, a Mama niech się zajmie rozpaleniem ognia pod kuchnią i przygotowaniem śniadania. Wtedy już się uspokoiła. Siostry: Helę, Ziutę i brata Janka odnalazłem po nawoływaniu. Zziębnięci siedzieli na dużej kępie na mokradłach. Powiedziałem im, że mogą już wracać do domu. Bulbowcy odeszli, a Mama czeka ze śniadaniem. Sam jeszcze przez pewien czas obchodziłem okoliczne krzaki, nawołując ukrywających się ludzi do powrotu do domów. Ojciec wraz z Kazimierzem Jabłońskim udali się do zabudowań Dominika Jabłońskiego, gdzie w stodole odnaleźli zmasakrowanego 20-letniego Stanisława i płaczącą trójkę jego rodzeństwa. Pobitego Stanisława późnym rankiem Kazimierz przewiózł do Kołek, gdzie udzielono mu pomocy lekarskiej. Od tego dnia, aż do końca maja - mieszkańcy Rudni noce spędzali w Kołkach, gdzie znajdowali nieco większe bezpieczeństwo. Rankiem wracali do domów, gdyż trzeba było chociaż obrządzić inwentarz żywy: krowy, świnie, drób. Przygotować i zjeść posiłki... Żadnych prac w ogrodzie i w polu już nie podejmowano, bo wszystko wskazywało na to, że plonów już nie zbiorą. W dniu 5 czerwca 1943 roku ludność Rudni wraz z dużą grupą innych mieszkańców kolonii polskich z rejonu Kołek - została odprowadzona przez uzbrojonych członków samoobrony z Przebraża do tej kolonii. Tu bowiem mieszkańcy zorganizowali słynną na Wołyniu placówkę samoobrony ludności polskiej. Placówka ta, wielokrotnie atakowana nawet przez duże zgrupowania band nacjonalistów ukraińskich, współpracując z radzieckimi partyzantami, przetrwała, aż do wyzwolenia przez wojska radzieckie w lutym 1944 roku. W połowie czerwca 1943 roku już cała polska ludność okolicznych wsi opuściła swoje domostwa, chroniąc się przed bandami (teraz zwanymi banderowcami) w kolonii Przebraże. W lipcu kolonia ta zgromadziła już ponad 20 tys. osób. Ostatni konwój Polaków z Kołek do Przebraża miał miejsce w dniu 13 czerwca 1943 roku. Ci, którzy mieli nadzieję na przetrwanie w Kołkach, licząc na Niemców i zaprzyjaźnionych miejscowych Ukraińców - zginęli, spaleni żywcem w nowym kościele katolickim w Kołkach kilka dni po odejściu ostatniej grupy Polaków do Przebraża. Wczesną wiosną 1943 roku Niemcy nadal organizowali wyjazdy młodzieży na roboty do Rzeszy. Młodzież ukraińska praktycznie była poza zasięgiem Niemców, natomiast młodzież polska, dotychczas dość skutecznie ukrywająca się przed wywózką - sama wchodziła im w ręce. W połowie kwietnia 1943 r. niemiecka administracja gospodarcza przygotowała kolejną grupę młodych Polaków do pracy w Niemczech. W grupie tej znalazłem się także ja i moja starsza siostra Helena. Rodzice, w obawie o nasz los na miejscu, pogodzili się z koniecznością naszego wyjazdu. Jednakże Ojciec osobiście skontaktował się z niemieckim oficerem gospodarczym Reinholdem George, który przygotował dla nas odrębne skierowania: dla siostry Heleny - do swojej żony, zamieszkałej we wsi Schabenau (obecnie: Żabin) Kreis Guhrau, dla mnie - do tej samej miejscowości, lecz bez konkretnego wskazania przyszłego pracodawcy. Miejsce pracy miał mi wyznaczyć miejscowy Burgemeister (czyli sołtys) w porozumieniu z Arbeitsamtem (Biurem Pracy) w Guhrau. Rozpoczął się kolejny rozdział w moim życiu. Grupa nasza wyjechała z Kołek dnia 19 kwietnia do Łucka. Po przenocowaniu w hali b. Banku Polskiego, powieziono nas już pociągiem do Kiwerc, a stąd do Kowla. Tu, po przejściu obowiązkowej, osobistej dezynfekcji, wagon nasz (osobowy!) dołączono do pociągu wojskowego relacji: Kowel - Berlin, wiozącego urlopowanych żołnierzy Wehrmachtu z frontu wschodniego. Jechaliśmy przez Lublin - Warszawę - Bydgoszcz - Piłę do Kostrzyna. Przejeżdżając przez Warszawę, dowiedzieliśmy się od Polaków na Dworcu, że w gettcie warszawskim wybuchło powstanie. W Kostrzyniu n. Odrą polski robotnik zatrudniony na kolei poinformował mnie (siostra Hela tylko popłakiwała) o dalszej podróży do celu. Wszak ani ja, ani siostra nie znaliśmy niemieckiego, poza kilkoma prostymi pytaniami. Tenże Polak radził nie jechać do Berlina lecz do Frankfurtu, a stąd przez Guben - Sagan - Sprotau nach Glogau (czyli: Gubin - Żagań - Szprotawę do Głogowa). W pociągu relacji Kostrzyn - Frankfurt - konduktor ukarał nas mandatem w wysokości 5 marek za jazdę pociągiem pośpiesznym. Polakom nie wolno było korzystać z pociągów pośpiesznych. Dałem mu 50 marek, tych wojennych, w które hojnie obdarzył nas przyszły pracodawca siostry R. George. Oszołomiony (i skorumpowany!) konduktor w ukłonach udostępnił nam osobny przedział. Dalszą drogę do Głogowa wskazał nam dyżurny ruchu, którego mieliśmy rozpoznawać po czerwonej czapce. Wreszcie, a była to sobota, lokalnym pociągiem relacji: Głogów - Góra - dojechaliśmy do końcowej stacji Nechlau (dziś: Niechlów). Z Niechlowa odebrał nas furmanką Józek, robotnik tegoż R. Georgea. I tak oto znalazłem się w Schabenau. W kilka godzin później przydreptał po mnie bauer, u którego miałem pracować. Mój gospodarz nazywał się Alfred Kade, mieszkał z żoną Emą. 22-letni syn Kurt, wcielony do Wehrmachtu, od roku przebywał na froncie wschodnim. W październiku 1943 roku, umundurowany funkcjonariusz S.A. przyniósł matce wiadomość, że syn jej Kurt zginął za fuhrera. Alfred Kade z żoną przyjęli mnie w miarę przyzwoicie, żeby nie rzec przyjaźnie. Tego się nie spodziewałem. Przez owego Józka, który nas przywiózł ze stacji, a który - przebywając w Niemczech już od 1939 roku - znał trochę niemiecki (choć mówił taką niemiecką gwarą, że nawet Niemcy słabo go rozumieli) - moi gospodarze wskazali mi miejsce zakwaterowania. To był pokoik ich syna, znajdujący się w przybudowanej, nowej części domu, bardzo ładnie urządzony. Do spania miała mi służyć sofka. Łóżko syna stało nie tknięte - było tabu. Na rzeczy osobiste miałem do dyspozycji komodę. Ba, przez Józka dowiedziałem się nawet, że gdy w nocy będę miał małą potrzebę - to w sionce stoi stosowne wiaderko... Posiłki będę jadał w kuchni razem z gospodarzami i w tych samych godzinach. Jeśli chodzi o obowiązki, to określa je w zasadzie samo miejsce pracy. Zresztą szef wskaże mi co i jak mam robić. To w zasadzie wszystko. Gospodarstwo miał K a d e niewielkie, 32 morgi (około 8 ha) plus parę mórg łąk na siano w dzierżawie. Pola w kawałkach, rozrzucone po całym obszarze wsi. Koni nie miał. Ziemię swoją uprawiał przy pomocy pary wołów, ponieważ na tak małym gospodarstwie utrzymanie koni byłoby nie opłacalne. Miał 4 krowy mleczne i jałówkę własnego chowu. Do obrządzenia miałem więc 7 bydląt. Hodował także zawsze 2 wieprze: jednego na własne potrzeby, a jednego na sprzedaż. Gospodyni trzymała spore stadko kur (około 50 sztuk., ale jajka prawie wszystkie sprzedawała. Tylko szef mógł je spożywać bez ograniczeń. Mleko odstawiał do mleczarni w Schlichtingsheim (obec. Szlichtyngowa( przy pomocy jednego z mieszkańców wsi, który miał ciężarówkę na tzw. holzgaz i zbierał bańki z mlekiem od wszystkich gospodarzy. Jadałem przy stole w kuchni razem z gospodarzami te same posiłki. Na pierwsze śniadanie był jednak głównie syrop buraczany domowej roboty, ale i miód. Gospodarz miał stosunkowo dużą pasiekę (ok.45 uli). Miód odstawiał, ale część zawsze zostawiał na własny użytek. Gospodyni była trochę skąpa, starała się więc ograniczyć mój apetyt (zawsze pytała: Willst du noch eine schnitte haben?). Ja oczywiście zawsze byłem głodny (bo bardzo szybko rosłem) i zawsze chciałem tę dodatkową schnitte. W niedziele i święta gospodyni piekła placek drożdżowy z kruszonką. Lwią część tego placka wyłudziłem, zjadając szybko swoją część i spoglądając smętnie na resztę. Ale nie głodowałem. Ponieważ już paliłem, szef miał dla mnie zawsze parę papierosów, ale miałem też swoje własne, bo od sołtysa dostałem tzw. raucherkarte, na podstawie której można było kupić jakieś papierosy czy tytoń. Moi gospodarze nie byli uprzedzeni do Polaków. Pewnie i dlatego mnie traktowali przyzwoicie. Na koniec każdego miesiąca wypłacano mi wynagrodzenie w wysokości 25 marek. To wystarczało na papierosy i parę kufli cienkiego piwa, które można było kupić w miejscowym barze i wypić przy bufecie. Nigdy przedtem nie pracowałem przy wołach. Trochę się ich bałem (te rogi!). Wkrótce jednak nauczyłem się nimi kierować (głównie głosem) i jedną linką, a także batem. To - jak się rychło przekonałem - były bardzo inteligentne zwierzęta. Tylko trzeba było je bliżej poznać i rozumieć. Nauczyłem się także posługiwać, nowoczesnymi na te czasy narzędziami rolniczymi przy uprawie ziemi. We wsi była dość liczna grupa Polaków, podobnie jak ja zatrudnionych u miejscowych bauerów, a także w miejscowym majątku jakiegoś obszarnika (grafa). Rygory dla Polaków nie były szczególnie uciążliwe: należało przestrzegać nakazu prawidłowego naszycia specjalnej litery "P" na wierzchniej odzieży, po prawej stronie piersi, przestrzegać ustalonej dla nas godziny policyjnej, nie oddalać się z miejsca zamieszkania bez specjalnego zezwolenia miejscowych władz, spełniać bez szemrania wszystkie polecenia swoich pracodawców, nie urządzać zabaw tanecznych i nie gromadzić się zbyt licznie, nie grać w karciane gry hazardowe (oczko!) i t.d. Porządku prawnego we wsi pilnował z urzędu gminny żandarm (czy policjant) nazwiskiem Schulze, wielka świnia, który przy każdej nadarzającej się okazji, zwykle bez żadnego powodu - pięścią okazywał swoją władzę nad cudzoziemskimi robotnikami. Oczywiście, te wszystkie nakazy i zakazy omijaliśmy jak tylko było to możliwe, przez co nasze życie stawało się całkiem znośne. Trzeba było tylko nie dać się złapać na tych wykroczeniach. Po żniwach 1943 roku zmobilizowany został mój gospodarz, co miało m.in. ten skutek, że przybyło mi więcej pracy, ale i samodzielności w prowadzeniu gospodarstwa. Moja gospodyni coraz bardziej liczyła się z moim zdaniem, chroniła mnie przed szykanami żandarma, uprzedzała o planowanych przez tzw. landwachę nocnych kontrolach Polaków. Od Rodziców otrzymywałem (i pisałem) listy do stycznia 1944 roku. Wiedziałem więc, że musieli opuścić swój rodzinny dom, chroniąc się przed ukraińskimi bandami (wtedy już zwanymi banderowcami) na Przebrażu. Później łączność z Rodzicami została przerwana przesuwającym się na zachód frontem. Poza siostrą Helą w Schabenau, miałem jeszcze kontakt ze starszym bratem Wackiem, który pracował jako robotnik rolny już od roku u bauera w miejscowości Klein Mutz w Brandenburgii. Latem 1943 roku do mojego gospodarza przyjechała z Berlina jego siostrzenica Hildegard Giese wraz z 5 letnią córeczką Brigitte. Uciekła przed bombardowaniami, które już w tym czasie wzmogli alianci. Była to młoda 26-letnia kobieta, dość urodziwa brunetka. Nic dziwnego, że podkochiwałem się w niej po sztubacku, choć bałem się aby to się nie wydało. Być może Hildegard nawet się tego domyślała, ale nigdy tego nie okazała. Jej mąż, Fritz Giese musiał być nie lada spryciarzem, aby wymigać się od frontu. Służył chyba w wojskach ochrony Kwatery Głównej Wodza, bo na mankietach munduru feldgrau były srebrne napisy szwabachą Fuhrerhauptquartier - co dobrze zapamiętałem. Kilkakrotnie przyjeżdżał do żony do Schabenau. Nie musiał być zbyt gorliwym hitlerowcem, co wynikało z jego zachowania i stosunku do mnie. Przywoził zawsze kilka flaszek rumu czy koniaku i całą baterię oryginalnego francuskiego szampana, którego był wielkim amatorem. Mocniejsze alkohole były prezentem dla gospodarzy, natomiast wino wypijaliśmy obaj: Fritz i ja, zamknąwszy się w mojej sztubie. Ponieważ w moim pokoju był bardzo nowoczesny radioodbiornik (z którego jednak nie wolno było mi korzystać( - Fritz, mimo protestów swej żony, włączał radio i wspólnie słuchaliśmy dziennika BBC i po niemiecku i po polsku. Wygłaszał wtedy nie bardzo pochlebne opinie na temat prowadzonej przez Niemcy wojny i przewidywał jej smutny koniec. Dzięki Hildegard wiosną i latem 1944 roku dwukrotnie wyjeżdżałem do Berlina, pomagając jej w przewożeniu bagażu. Mogłem więc zobaczyć duże miasto i na własne oczy przekonać się o skutkach jego bombardowania. W tym czasie gruzów już nawet z głównych ulic nikt nie uprzątał. Wśród rumowisk, ulicami często mógł przejechać tylko pojedynczy samochód. Gruzy po obu stronach ulic sięgały I go piętra. Miałem więc i ja swoją schadenfreude patrząc na to wielkie dzieło zniszczenia. Miasto bombardowano bezustannie, w dzień i w nocy. Mieszkańcy tylko na krótko mogli opuszczać schrony przeciwlotnicze. Jak wiadomo - w dniu 12 stycznia 1945 roku ruszyła ofensywa wojsk sowieckich z linii Wisły, gdzie front wschodni się zatrzymał latem 1944 roku. Już tydzień później władze hitlerowskie nakazały ludności Dolnego Śląska, a między innymi także mieszkańcom Schabenau, ewakuację za Odrę. Nakaz był kategoryczny i dotyczył zarówno ludności niemieckiej, jak i cudzoziemskich robotników. Nie chciałem uciekać przed zbliżającym się frontem. Bolszewików już nieźle przedtem poznałem, trochę znałem język rosyjski i ukraiński (głównie przeklinać!), więc się ich nie obawiałem. Wraz z dwoma innymi polskimi robotnikami - zgłosiliśmy się do miejscowego Burgemeistra (sołtysa( deklarując gotowość opiekowania się zwierzętami domowymi wszystkich gospodarzy we wsi w czasie nieobecności ich właścicieli. Ewakuacja miała bowiem potrwać nie dłużej niż 7 - 10 dni. Burgemeister wydał nam stosowne zaświadczenie, z którego wynikało, że zostaliśmy we wsi legalnie. Tak oto zostaliśmy na miejscu, podczas gdy cała ludność opuściła wieś na wozach konnych, bądź zaprzężonych w woły do godziny 14 - tej, zabierając z sobą tylko ręczny bagaż, najczęściej trochę żywności. Niektórzy popychali obładowane rowery. Właśnie rowerem pojechała także moja siostra Hela. Pożegnaliśmy się i popłakali, nie wiedząc czy i kiedy się spotkamy. Została nas trójka ryzykantów. Myśleliśmy, że będziemy tylko jeść, spać i próżnować w oczekiwaniu na wyzwolenie przez Armię Czerwoną. Zakwaterowaliśmy się w domu miejscowego piekarza Kitkego. Już na drugi dzień dołączyło do nas trzech kolegów, którzy uciekli z transportu zdążającego na most w Głogowie. Jakiegoś nieznanego mi człowieka sam zatrzymałem. Okazało się, że był to kierowca samochodu osobowego, którym odwiózł swojego szefa do Głogowa i wracał pieszo do domu w Rawiczu. Ponieważ właśnie w okolicy Rawicza słychać było gęstą kanonadę, odradziłem mu dalszą podróż. Dobrze gotował, a było z czego. Nie było to jednak próżniacze oczekiwanie na wejście Rosjan. Już drugiego dnia obudził nas straszliwy ryk i kwik kilkuset co najmniej sztuk bydła i świń. Zwierzęta domagały się wody i pożywienia. Nie było wyjścia. Nikt z nas nie miał serca z kamienia. Ruszyliśmy do pracy. Całą wieś podzieliliśmy na sektory. Ponieważ było nas, praktycznie rzecz biorąc, tylko czterech do pracy, musieliśmy ustalić w jaki sposób obrządzić wszystkie gospodarstwa. Ustaliliśmy więc, że wszystkie bydło należy zwolnić z uwięzi i otworzyć drzwi obór i stodół. Ze strychów i stodół wyrzucić tyle siana i słomy, aby zwierzęta nie padły z głodu w najbliższych dniach. Nie poić. Pragnienie zwierzęta mogą zaspokoić jedząc i liżąc śnieg. Zima była bowiem śnieżna i dość mroźna. Dla świń i drobiu wynieść ze spichrzów i innych pomieszczeń gospodarczych worki ze zbożem i poprzecinać je nożem. Drzwi chlewików i kurników pootwierać. Była to ciężka praca, ale po dwóch dniach ten straszliwy lament bydląt ustał. Codziennie oczekiwaliśmy naszych wyzwolicieli ze Wschodu, jednakże oprócz dwukrotnego pancernego zwiadu niemieckiego - wieś zajmowaliśmy tylko my sami. Czas wypełnialiśmy wspaniałą wyżerką, jako że spiżarnie niemieckich bauerów były dość zasobne, a nasz kierowca-kucharz nieźle gotował. Ja i nasz przywódca, Kazik od Fiedlera - włamaliśmy się do miejscowego dworu (mówiło się: pałacu) i tam w szafie z bronią dobraliśmy sobie jakieś colty wraz z amunicją, więc mimo strachu zarówno przed Niemcami, jak i przed Rosjanami - zabawialiśmy się strzelaniem. Ta sielanka trwała 12 dni, licząc od daty ucieczki Niemców. Tegoż, dwunastego dnia już późną nocą - obudził nas łomot do drzwi wejściowych, a w chwilę później drzwi zostały wyłamane. To mogło oznaczać tylko jedno: zajęcie wsi przez wojska sowieckie. Kazik, nasz przywódca był u swej dziewczyny w sąsiedniej wsi Nechlau (obecnie: Niechlów). Koledzy, chłopaki z okolic Częstochowy, zamarli ze strachu. Ja jednak - nie czekając, aż wyłamią drzwi od korytarza do kuchni - otworzyłem je z rygla. W tym momencie kilku żołnierzy w szarych szynelach wymierzyło we mnie swoje pepesze z okrzykiem: Fryc?! Odpowiedziałem, że jesteśmy Polakami, robotnikami przymusowymi, a Niemcy już dawno uciekli za Odrę. Po przeprowadzeniu kontroli wnętrza domu, zażądali jedzenia. Byli głodni i straszliwie zmęczeni. Na podane im pożywienie patrzyli chciwie, ale żaden go nie ruszył. Mnie kazali jeść, ale gdy sięgnąłem po wskazane bułoczki (były to pączki upieczone przez naszego kucharza) - odtrącili mnie od stołu i w mgnieniu oka pochłonęli wszystko, co na nim było. Po nasyceniu się legli pokotem na podłogach i po chwili już spali. Byliśmy więc wyzwoleni, ale - jak się wkrótce okazało - nie wolni. Już następnego dnia jakiś kapitan z kwatermistrzostwa zapewne - polecił nam zorganizować przyjęcie dla oficerów. Ja, znający jako - tako język rosyjski musiałem pełnić obowiązki i honory gospodarza przyjęcia. Stół rzeczywiście uginał się od potraw, głównie różnych wędlin. Wódkę miał dostarczyć kapitan, więc ustawiłem także kieliszki. Gdy kapitan to zobaczył zrugał mnie porządnie, kazał owe kryształowe kieliszki i karafki uprzątnąć i ustawić tylko szklanki. Do karafek ponalewał z kanistra czystego spirytusu i osobno wody. Mnie oczywiście posadzono przy dowódcy tej jednostki (pułku?). Honor ten omal nie skończył się dla mnie tragicznie po spełnieniu - pod przymusem - toastu za zwycięstwo setką czystego spirytusu. Drugiego dnia dwóch pijanych lejtnantów ograbiło nas z przygotowanych przez nas rzeczy, które zamierzaliśmy zabrać z sobą do Polski. Moje protesty, a wreszcie pogróżki, że pójdę ze skargą do szefa sztabu tej jednostki (a już go poznałem osobiście podczas przyjęcia) omal nie skończyły się dla mnie egzekucją. Udawali bowiem, że zgadzają się iść ze mną do sztabu, który mieścił się w budynku miejscowej szkoły, ale po wyjściu skierowali się w przeciwnym kierunku, ciemną dróżką poza wieś. Tam kazano mi iść przodem, a gdy się obejrzałem zobaczyłem, że jeden z nich wyjął już z kabury rewolwer. Łatwo było się zorientować co chcieli ze mną zrobić, wszak w warunkach frontowych mogli mnie zastrzelić zupełnie bezkarnie, zwłaszcza że była noc i nikogo w pobliżu. Gdybym złożył skargę w sztabie na rabusiów mogliby być postawieni nawet przed sądem polowym, wszak obrabowali cywilnych Polaków, jak mówili sojuzników. Wszystko to pojąłem w jednej chwili. Zdrętwiały z przerażenia wybełkotałem, że w piekarni mam ukryte złoto. Oddam je za darowanie mi życia. Zgodzili się i wróciliśmy do piekarni, gdzie kwaterowaliśmy. Nie weszli jednak do wnętrza, tylko zatrzymali się przy frontowych drzwiach wejściowych, dając mi 5 minut na przyniesienie im tego obiecanego złota. Oczywiście, nie miałem żadnego złota czy innych kosztowności. Nie miałem także żadnych możliwości ucieczki, ponieważ na tyłach domu i reszty zabudowań gospodarczych ustawiona została wśród krzewów ogrodowych bateria dział, a w oknie przybudówki ustawiono ciężki karabin maszynowy. Wewnątrz było dużo szeregowych żołnierzy, ale żaden nie umiał mi pomóc, może nie chcieli ryzykować. Radzili mi tylko ucieczkę, ale gdzie? Mysz by się nie prześlizgnęła! Widząc moją rozpaczliwą sytuację starszy już wiekiem żołnierz, stojący przy ustawionym w oknie karabinie maszynowym, ukrył mnie w pryzmie zamarzniętego nawozu, którym przykryta była winorośl przy ścianie przybudówki, pod lufą kulomiotu. Dzięki temu uniknąłem pewnej śmierci. Stary sołdat wyciągnął mnie dopiero wtedy, gdy moi prześladowcy przeklinając straszliwie, odeszli. Byłem zdrętwiały z bezruchu i mrozu, ale żywy! W trzecim dniu wyzwolenia wpadł do piekarni oficer kwatermistrzostwa
w randze kapitana, który odkrywszy duży zapas mąki, grożąc naganem i sądem
za sabotaż (?), zmusił cała naszą czwórkę do pieczenia chleba dla wojska.
Nikt z nas nie znał się na piekarnictwie, nawet Bronek robotnik piekarza
nigdy nie widział jak jego szef chleb wypieka. Ale to naszego kapitana
nie obchodziło. Powyrzucał z piekarni żołnierzy tu tymczasowo zakwaterowanych,
innym kazał dokładnie wysprzątać pomieszczenia piekarni. Mnie ustanowił
majstrem i brygadzistą i oświadczył, że pracą fachową będzie kierował przydzielony
nam moskowskij piekar. Ów piekar okazał się debilowatym, młodym żołnierzem,
nie mającym nawet pojęcia skąd się bierze chleb, którego zadaniem było
pilnowanie nas abyśmy nie uciekli. Siedział na podłodze na rozłożonych
kołdrach w przyległym pokoju i grał na jakiejś zdobycznej starej harmonii,
cały czas ten sam motyw melodyczny na czterech nutach doprowadzając nas
do rozstroju nerwowego.
Pewnego dnia pilnujący nas piekar, wypiwszy w nocy większą ilość spirytusu, usnął tak twardo, że nie mogliśmy go obudzić, aby przygotował śniadanie. Wykorzystaliśmy ten moment i zebrawszy nędzne resztki naszych rzeczy osobistych i trochę jakiejś żywności - daliśmy drapaka całą grupą. Wyszliśmy rano po wschodzie słońca, a wieczorem byliśmy już w odległym o około 40 km Rawiczu. Drogę tę częściowo przebyliśmy jakąś ciężarówką, której kierowca ulitował się nad nami. W Rawiczu udaliśmy się na posterunek już zorganizowanej samorzutnie milicji. Tu tzw. Polska Milicja Tymczasowa Miasta Rawicza wydała nam przepustki, poświadczające naszą tożsamość, choć opierano się tylko na oświadczeniach samych zainteresowanych, którzy podawali takie dane osobowe, jakie sami chcieli (mam taki dokument do dziś). Przepustki te - z braku właściwej - opatrzono pieczęcią okrągłą z Godłem Polskim (orłem w koronie) i napisem w otoku: Publiczna Szkoła Powszechna Żeńska w Rawiczu. Jak się później okazało, ten orzeł w koronie miał mi przysporzyć wiele kłopotów. Nazajutrz wraz kilkoma kolegami z okolic Częstochowy wyruszyliśmy w dalszą drogę - do domu. Tak rozpoczęła się moja anabasis, której celem miało być... Przebraże, a może Rudnia. Wracałem przecież do domu, do Rodziców, a nie wiedziałem gdzie ich szukać. Do Ostrowa Wielkopolskiego szliśmy pieszo, nocując w jakichś szopach. Później do Częstochowy przez Kluczbork i Lubliniec dojechaliśmy na buforach pociągów towarowych. Rodziny moich kolegów, zamieszkałe w okolicznych wioskach, przyjmowały mnie z niechęcią, głównie dlatego, że głód tu panował okrutny. Z Bronkiem od Kitkego rozstałem się w Częstochowie. Przy pożegnaniu zdradził mi swoje prawdziwe dane osobowe. Nazywał się Kazimierz Grajcar i mieszkał w Blachowni. Nigdy później się z nim nie widziałem. Już następnego dnia wyruszyłem sam w dalszą drogę na wschód. Trasa mojej wędrówki wiodła przez Kielce Tarnobrzeg - do Rozwadowa. Podróż tę odbyłem koleją na buforach i na dachach wagonów towarowych. W Rozwadowie dowiedziałem się, że nie będę mógł wrócić na Wołyń, ponieważ na Bugu ustalono granicę państwową z ZSRR, pilnie strzeżoną przez władze radzieckie. W takiej sytuacji ruszyłem do Lublina, tymczasowej stolicy nowej już Polski. Podróżowałem nadal różnymi pociągami towarowymi na dachach wagonów, a nawet na drabinkach umieszczonych na cysternach. Luksusem była jazda w budce hamulcowej tzw. breku. W Lublinie nie znalazłem dla siebie miejsca. Ciągnęło mnie ciągle na wschód w nadziei, że może jednak uda mi się wrócić w rodzinne strony. Przyjechałem do Chełma. Tutaj działał już Polski Urząd Repatriacyjny, który takim jak ja włóczęgom, powracającym z robót przymusowych w Niemczech świadczył doraźną pomoc finansową w wysokości 100 złotych (zwanych lubelskimi). Nie było to wiele, ale mogłem już kupić na bazarze chleba i tytoniu samosiejki. W chełmskim PUR spotkałem starszego ode mnie sąsiada z Rudni Henryka Hermana, który - podobnie jak ja włóczył się po Kraju poszukując swojej rodziny. Kierownik PUR u, usłyszawszy nasze nazwiska, przytrzymał nas pod jakimś pretekstem, sam zaś natychmiast telefonicznie zawiadomił Urząd Bezpieczeństwa Publicznego (mówiło się: resort) o naszym przybyciu. Przygoda ta skończyła się przetrzymaniem nas w ubeckim areszcie przez jedną dobę, ponieważ już następnego dnia jeden z oficerów chełmskiego UBP (osobiście mi nie znany) poświadczył naszą tożsamość, gdyż znał mojego Ojca jeszcze z Łucka czy Kiwerc. Okazało się więc, że nie jesteśmy maruderami armii niemieckiej, o co podejrzewał nas usłużny kierownik PUR-u. W tymże PUR dowiedzieliśmy się, że w odległej o 9 km wsi Nowosiółki zamieszkuje mój dalszy krewny (kuzyn Ojca) Franciszek Jabłoński z rodziną i swoją siostrą Marią Olbińską. To już był jakiś kontakt! Udaliśmy się więc do tych Nowosiółek, gdzie ja zamieszkałem tymczasowo u ciotki, zaś Heniek Herman znalazł tymczasowe schronienie przy rodzinie Trejmaków, która pochodziła z Kołek, a od wybuchu wojny - w Rudni. O moich Rodzicach nikt nic nie wiedział. Pewne było tylko to, że zostali repatriowani z Kiwerc gdzieś w Polskę. Ponieważ zaczął nam doskwierać głód, jąłem się produkcji samogonu, za który - w drodze wymiany - można było uzyskać jakąś żywność. Umiejętność pędzenia bimbru znałem jeszcze z Rudni. O buraki cukrowe nie było trudno. Milicja w tym czasie niezbyt gorliwie ścigała bimbrowników. Kiedyś przyłapała mnie na tzw. gorącym uczynku, gdy w krzakach za stodołą ciotki obsługiwałem aparat destylacyjny. Trochę mi pogrozili, a raczej ostrzegli przed sąsiadami, którzy na mnie donieśli. Wykupiłem się wtedy dwoma litrami samogonu. Brak kontaktu z Rodziną, niepewność ich losu - bardzo mi ciążył. Namówiłem więc Heńka Hermana, aby mi towarzyszył w poszukiwaniach siostry Heli. Spodziewałem się, że tymczasowo zamieszkała ona we wsi Gruszewnia pow. Kłobuck, skąd pochodził jej narzeczony Kazik Dobrowolski. Niestety, na miejscu rodzice Kazika nic o nich jeszcze nie wiedzieli. Wróciliśmy więc via Warszawa spowrotem do Nowosiółek. W Chełmie przypadkowo spotkałem kolegę z Rudni Eugeniusza Niżyńskiego, zwanego Gienkiem Szymoniakiem (to od imienia jego ojca Szymona). Gienek twierdził, że transport repatriantów z Kiwerc, w którym mieli być moi Rodzice został skierowany do Działdowa. Gienek, co prawda znany był ze zdolności do konfabulacji, ale należało sprawdzić ten ślad. W dniu 23 maja 1945 r w towarzystwie Heńka wyruszyłem ponownie w Polskę. Do Lublina szliśmy pieszo, nocując w Piaskach u jakiegoś chłopa, który usiłował nas zatrzymać jako parobków. Byliśmy głodni, więc ja przehandlowałem swój wełniany sweter za pół kopy jaj i bochen wiejskiego chleba. Z Lublina w towarzystwie handlarzy i wszelkiego autoramentu obwiesiów, na dachu wagonu dotarliśmy do Warszawy. Stąd na kilka dni wpadliśmy do Heńka kolegi z robót przymusowych w Niemczech, który mieszkał w jakiejś wsi koło Tłuszcza. Następnie pojechaliśmy do Działdowa. Tu jednak nikt nic nie wiedział o transporcie repatriantów zza Bugu. Podobno repatriantów tych powieziono do Prus Wschodnich (tak się wtedy mówiło), a konkretnie do Malborka. Należało więc to sprawdzić. Jak dotychczas, na buforach i dachach wagonów przez Iławę dotarliśmy do Ostródy, dalszą podróż przerwało nam NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennych Dieł) - taka sowiecka bezpieka, przed którą drżeli wszyscy, gdzie sięgała władza radziecka. Aresztowano nas trzech kolegów (w Warszawie przyłączył się do nas niejaki Ostrowski, mój daleki krewny po kądzieli), na dworcu wraz z dość liczną grupą młodych ludzi i osadzono w areszcie w piwnicach gmachu, w którym mieściła się komenda NKWD. Warunki w jakich nas przetrzymywano nawet trudno opisać. Spaliśmy na jakichś zawszonych do granic wszelkich możliwości poniemieckich materacach i szmatach rozłożonych na betonowych posadzkach. W każdej celi cuchnący, nigdy nie myty kubeł na urynę i ekskrementy. Bez wody, nie tylko do umycia się, ale nawet do picia. Głodzono nas. Rano dostawaliśmy 200 gramową porcję niby to chleba, w którym można rozróżnić nawet plewy owsiane i który trzeba było długo żuć, aby dał się przełknąć. W południe otrzymywaliśmy miskę bałandy. Była to jakaś zupa, w której można było rozpoznać kaszę jęczmienną, ziemniaki i brukiew, czasem podroby (płucka wieprzowe). No, jadło to nie było może zbyt wyszukane, ale któż by zwracał uwagę na jego smak, gdy kiszki skręcał głód. Zaletą tej zupy było to, że była zawiesista i że w ogóle była. Wieczorem dostawaliśmy tylko samą kawę zbożową, oczywiście niesłodzoną. W tym prowizorycznym areszcie trzymano głównie Polaków, ale także Niemców, Ukraińców i Litwinów. Mężczyzn i kobiety. Cywilów i żołnierzy radzieckich, ludzi młodych i w starszym wieku. Sierżanci, którzy nas obsługiwali i pilnowali, starali się zwracać do nas łamaną niemczyzną. Mnie z moimi kolegami taktycznie rozdzielono w różnych pomieszczeniach (celach) między innymi więźniami. Ja siedziałem najpierw z dwoma bardzo młodymi żołnierzami radzieckimi, którzy podobno zdezerterowali z wojska. To byli bardzo sympatyczni chłopcy, z nudów prawie bez przerwy mocujący się z sobą. Byli ze mną około dwóch tygodni. Później dokwaterowano mi radzieckiego oficera w randze kapitana. Ten odmówił jednak początkowo nawet wejścia do mojej celi - "woli stać na korytarzu, niż siedzieć z jakimś nędznym cywilem, w dodatku - Polakiem". W proteście przeciwko aresztowaniu wciąż powoływał się na swoje wojenne zasługi i rangę sowieckiego oficera, na co nasz anioł stróż sierżant tylko wzruszał ramionami. Honor sowieckiego oficera stopniał niemal do zera po jednej dobie siedzenia w kucki na korytarzu pod drzwiami celi. Rano następnego dnia moje zaproszenie do celi zostało przez towarisza kapitana z wdzięcznością przyjęte. Po tygodniu kapitana jednak zabrano, ale ja nie tęskniłem do towarzystwa. Wolałem być sam. Raz dziennie wyprowadzano nas, ustawionych dwójkami i konwojowanych przez uzbrojonych w pistolety maszynowe (pepesze) żołnierzy NKWD na ubornuju czyli na sąsiedni ogródek, ogrodzony płotem z drutu kolczastego, gdzie załatwialiśmy swoje potrzeby fizjologiczne i opróżniali te cuchnące kible. Kucaliśmy dosłownie w ekskrementach, bo latryn nie urządzono. Idąc na ubornuju musieliśmy przechodzić obok szopy, w której Niemcy składowali powiązane w pęczki ogonki liści tytoniowych jako odpady po produkcji cygar. Wbrew zakazowi każdy przechodzący tędy aresztant zdążył chwycić garść tych ogonków. Trochę tej zdobyczy strażnicy odebrali, ale zawsze coś jeszcze zostało. Pocięte na drobno dały się skręcać w stare gazety. Gorzej było z ogniem. Ja nawiązałem przyjacielską znajomość z żołnierzem NKWD, który często stał na warcie przy areszcie od strony podwórza. Tenże żołnierz, o wyglądzie karykatury bolszewika z satyrycznego pisma, ale na swój sposób ludzki człowiek, zaopatrywał mnie potajemnie w zapałki. Wrzucał je luzem przez kratkę do okienka wskazanej przeze mnie piwnicy razem z kawałeczkiem pudełka, ja zaś przy pomocy łyżki przygarniałem je do wnętrza. W drzwiach naszych cel były wycięte czworokątne otwory tzw. judasze, przez które można było przecisnąć dłoń. Mając długie przedramię, potrafiłem ręką uzbrojoną w łyżkę, przez tego judasza odsunąć rygiel i otworzyć drzwi celi. Mogłem więc podać ogień współwięźniom, którzy paląc kolejno potrafili utrzymać ogień w celi przez cały dzień. Formalnie biorąc - nie wolno było palić, ale strażnicy niezbyt gorliwie egzekwowali ten zakaz. Kończyło się zwykle na wielopiętrowych, wymyślnych przekleństwach kierowanych pod naszym adresem. Chcieli ustalić skąd mamy ogień, ale mnie nikt nie zdradził. Moje stosunki ze strażnikami układały się na zasadzie "nie utrudniajmy sobie życia". Gdy strażnik wołał chętnego do rąbania drew do kuchni - już byłem przy nim. Gdy zdziwił się w jaki sposób sam wyszedłem z celi, powiedziałem że po prostu on zapomniał zaryglować za mną drzwi celi. Prosił tylko abym nikomu nie powiedział o tym jego zaniedbaniu. Inny sierżant zabrał mi zegarek kieszonkowy tzw cebulę. Przy pierwszej okazji poskarżyłem się nadzorującemu tych sierżantów oficerowi NKWD młodszemu lejtnantowi. Ten natychmiast przeprowadził dochodzenie, ustalił sprawcę i w ciągu kwadransa zegarek mi zwrócono ze stosownym przekleństwem. Po około 2 tygodniach rozpoczęły się przesłuchania. Dotychczas ani ja, ani moi koledzy, nie wiedzieliśmy co nam zarzucają. Jakoż wreszcie okazało się, że podejrzewano nas o przynależność do A.K. (Armii Krajowej). Prawdę mówiąc, nie wiedziałem co to jest to A.K. Owszem, w czasie pobytu w Nowosiółkach słyszałem coś o leśnych, którzy występują zbrojnie przeciwko nowej władzy, ale nikt ich nie nazywał AK-owcami. Żadnego kontaktu z nimi nie miałem, nie interesowałem się w ogóle polityką. Oficer przesłuchujący nie wierzył mi, gdy mówiłem że żadnego AK nie znam. Walajesz duraka - mówił. Pierwsze moje zeznania zostały zaprotokółowane przez przesłuchującego mnie kapitana NKWD. Wszystkie następne prowadzone przez niego przesłuchania kończyły się zwykle siarczystym przekleństwem i odesłaniem do celi. Przesłuchania odbywały się na II piętrze i tylko w nocy, często nawet kilkakrotnie w ciągu jednej nocy. Mnie nie bito, ale moich kolegów wezwani sierżanci oprawcy bili nahajkami. Zwykle zaczynało się nawet grzecznie: Kurisz? - Kuriu odpowiadałem. Tak zakuri - podsuwał przy biurku w moją stronę pudełko z dobrym niemieckim tytoniem. Skręcałem więc i zapalałem papierosa. Tiepier gowori - rozkazywał. Zaczynałem więc po raz kolejny tę samą opowieść o moim dotychczasowym życiu, bo tego żądał. Ale już po pierwszych zdaniach mi przerywał, stwierdzając że kłamię i odsyłał do celi. Powtarzało się to niezmiennie prawie aż do końca lipca, kiedy to na - jak się okazało - ostatnim przesłuchaniu mój kapitan oświadczył, że pajediesz w Sibir, jeśli nie powiem prawdy. Zdesperowany i rozżalony straciłem opanowanie i zwymyślałem go od ostatnich, okraszając swoją mowę piętrowymi przekleństwami po rosyjsku. Powiedziałem mu m.in., że tacy wyzwoliciele jak sowieci wcale nie są lepsi od niemieckich okupantów, że i na Sybirze ludzie żyją i ja wolę Sybir, niż gnicie w tym zawszonym areszcie. Było mi już wszystko jedno. Oficer wysłuchał mojego przemówienia spokojnie, nie przerywając, po czym - gdy się już zmęczyłem i zamilkłem - zapytał czy podpiszę swoje zeznania. Znałem trochę rosyjski w piśmie więc oświadczyłem, że protokół będę czytał wraz z nim. Bałem się podstępu. Zgodził się. Zdumiony stwierdziłem, że to moje pierwsze zeznanie. Ponieważ nie było tam nic obciążającego mnie - protokół podpisałem. W kilka dni później o świcie pod areszt podjechały samochody i po chwili zszedł do piwnicy sierżant z listą, pootwierał wszystkie cele i po nazwisku wywoływał więźniów do wyjścia. Byłem już psychicznie przygotowany na ten Sybir i oczekiwałem kiedy wywołane będzie nazwisko moje lub moich kolegów. Areszt pustoszał, ale nas nie wywołano. Zostało nas pięciu: oprócz naszej trójki jakiś młody Litwin, powracający z robót w Niemczech i polski milicjant, który nie chciał zdjąć z rękawa biało-czerwonej opaski. Drzwi od cel pozostawiono otwarte. Mogliśmy wreszcie porozmawiać. Minęło południe, a nikt się nami nie zainteresował. Nie wydano nam nawet tych 200 gramów niby-chleba. W tej sytuacji, mimo ostrzeżeń moich kolegów - wyszedłem z piwnicy i zgłosiłem się do oficera dyżurnego (którym okazał się znany mi sierżant) z pytaniem o dalszy nasz los. Dyżurny sierżant polecił nam napalić w łaźni położonej na zewnątrz opodal budynku NKWD. Zebrałem więc moich towarzyszy i całą piątką poszliśmy do wskazanej łaźni. Bez konwojenta! Coś mi się nie zgadzało, więc postanowiłem wyjaśnić naszą sytuację do końca. Wracając do budynku NKWD natknąłem się na znanego mi już młodszego lejtnanta. Zapytałem go co z nami. Zdziwił się, co my tu jeszcze robimy. Polecił mi wezwać pozostałych kolegów. Sam rozprawił się z samowolą sierżantów, co można było wymiarkować po łomocie i wrzaskach w dyżurce. Już po kwadransie odebraliśmy szczątki swoich dokumentów i resztki nie zagrabionych rzeczy osobistych. Resztki, bo zaginął nawet mój pasek od spodni, w zamian wydano mi taki parciany żołnierski, zaginęły także pamiątkowe zdjęcia i inne drobiazgi. Ale byliśmy wolni! Głodni, brudni i zawszeni, nie strzyżeni i nie goleni od dwóch miesięcy - przedstawialiśmy obraz nędzy i rozpaczy. Mieliśmy jednak trochę szczęścia bowiem na rampie kolejowej niespodziewanie natknęliśmy się na koczujących repatriantów zza Bugu, wśród których Heniek Herman odnalazł swoich znajomych. Dobrzy ludzie nakarmili nas, ostrzygli, oprali i odwszawili naszą odzież w prowizorycznych piecach. Byliśmy znowu podobni do ludzi. Po kilku dniach wyruszyłem do Malborka. Moi towarzysze mieli dość podróży. Zostali z repatriantami na rampie w Ostródzie. Nigdy potem nie widziałem się z Heńkiem Hermanem. Doszły do mnie wieści, że zmarł na tyfus w szpitalu w Ostródzie. Musiał być chory już w momencie wyjścia z aresztu NKWD. W Malborku, do którego dojechałem na tenderze ruskiego, szerokotorowego parowozu, już w drodze z dworca do miasta nawiązałem kontakt ze swoimi ziomkami. Mijany właśnie mężczyzna w średnim wieku przyjrzał mi się przez chwilę i zadał pytanie: - Ty Grześków? Grześków - mówię. Ja, Jasiek Zaręba z Hołodnicy - przedstawił mi się i już razem poszliśmy do jego teściowej, a mojej cioci Teofili Gilewskiej (siostry mojej Matki). Tutaj dowiedziałem się, że Rodzice moi wraz z siostrą Ziutą i bratem Jankiem owszem, byli w Malborku, ale już wyjechali do... Nowosiółek k. Chełma Lubelskiego. Czekała mnie zatem nowa podróż, niczym tego Koziołka Matołka. Tymczasem jednak przygarnęła mnie ciotka Gilewska, mieszkająca z synową Helenką. Obaj jej synowie byli w wojsku. Wszyscy wtedy cierpieli niedostatek, ale czym miała, tym się ze mną dzieliła. Trochę jej pomagałem, chodząc z Olszewskimi na ryby w Nogacie. Byłem niemal bosy, bo posiadane buty rozpadły się prawie dosłownie. Ciotka zdobyła więc mi jakieś śmieszne chodaki, które - aby włożyć - musiałem poprzecinać na podbiciu. Po około trzytygodniowym pobycie u ciotki w Malborku wyruszyłem z powrotem do Nowosiółek (to już trzeci raz!). Pieszo do Tczewa, następnie dalekobieżnym pociągiem na gapę do Lublina, wreszcie znowu na piechotę z Lublina przez Piaski do Nowosiółek. Tak więc, w końcu sierpnia 1945 roku mogłem uściskać swoich najbliższych. Zamieszkali oni tymczasowo u Franciszka Jabłońskiego, kuzyna Ojca. Tymczasem Ojciec, rozejrzawszy się po okolicy uznał, że Chełmszczyzna nie jest najlepszym miejscem w Polsce na osiedlenie się na stałe. Po rekonesansie u swojej siostry Heleny Skirzewskiej, osiadłej we wsi Konary w powiecie Inowrocław, postanowił przejąć połowę dużego poniemieckiego gospodarstwa, zajmowanego częściowo przez rodzinę Skirzewskich. Matka niechętna była temu rozwiązaniu, gdyż ciotka Helena nie była łatwego charakteru i nie trudno było przewidzieć, że takie sąsiedztwo nic dobrego nic wróży. Ojciec jakoś przełamał opory Matki i tak oto ruszyliśmy całą rodziną na Kujawy. Po kilku dniach jazdy wagonem towarowym w towarzystwie pary koni i krowy, byliśmy na miejscu. Zamieszkaliśmy we wskazanej części domu. Kuchnia miała być wspólna do czasu odpowiednich przeróbek wnętrza, po wyprowadzeniu się trzeciego lokatora (ojca z synem Prochery), który już zapowiedział wyjazd na tzw. Ziemie Odzyskane. W polu pracowaliśmy tymczasem wspólnie umawiając się, że plony będą dzielone w częściach równych. Jak było do przewidzenia - miodowy miesiąc rychło się skończył. Zaczęły się nieporozumienia. W takiej sytuacji Ojciec, korzystając z uprawnień repatrianta, zdecydował się na samodzielne objęcie 17 hektarowego gospodarstwa rolnego, opuszczonego przez poprzedniego właściciela Niemca, który po zakończeniu wojny nie wrócił już na swoje gospodarstwo we wsi Chlewiska, gminy Dąbrowa Biskupia, pow. Inowrocławskiego. Na gospodarstwo przeprowadziliśmy się w początkach listopada 1945 roku. Rok 1946 przepracowałem wraz z rodzicami i rodzeństwem: Ziutką i Jankiem na gospodarstwie Ojca. Na uprawianiu roli znałem się już nieźle. Pracując u Niemca nauczyłem się obsługiwać różne maszyny rolnicze, których mój Ojciec nawet nie znał, stosować nawozy mineralne czy środki ochrony roślin. Do tych nowinek Ojciec miał stosunek ambiwalentny: widział korzyści i imponowała mu wiedza syna, ale nie mógł potępić tradycyjnych metod gospodarowania. Zabawiłem się nawet w zduna. Poniemiecki piec do pieczenia chleba mieścił się w przybudówce łączącej sień domu z końską stajnią i to na poziomie posadzki z cegły. Aby w nim napalić czy wsadzić pieczywo - trzeba było uklęknąć. Było to bardzo uciążliwe dla Mamy. Poza tym piec ten źle wypiekał. Ponieważ pod płotem znajdował się stos cegieł, a konstrukcję pieca dobrze podpatrzyłem w Schabenau, gdzie z woli sowieckiego oficera byłem piekarzem - bez zwłoki zbudowałem piekarniczy piec przy drewutni, pod gołym niebem. Jakże dumny byłem ze swego dzieła zwłaszcza, że Mama bardzo sobie chwaliła ten piec, a przede wszystkim łatwość jego obsługi. Z pracą na roli nie łączyłem jednak swoich planów życiowych. Pragnąłem się uczyć, zdobyć wykształcenie, jakiś inteligencki zawód (nauczyciel? inżynier?), usamodzielnić się. Wszak w Nowej Polsce nauka była bezpłatna! W grudniu 1946 roku w regionalnej gazecie kujawskiej przypadkowo
przeczytałem, że nowo otwarty Uniwersytet im. Mikołaja Kopernika w Toruniu
(zorganizowany na bazie Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie), w porozumieniu
z władzami oświatowymi organizuje jednorazowy kurs przygotowujący młodzież
do podjęcia studiów wyższych. Kurs ten, pod nazwą Uniwersytecki Kurs Przygotowawczy,
miał realizować program przedwojennego 4-letniego gimnazjum w mocno skróconym
czasie 8 miesięcy. Kurs stwarzał szanse nauki wszystkim młodym ludziom,
którym wybuch wojny przeszkodził w zdobyciu wykształcenia. Jego pomyślne
ukończenie dawało możliwość kontynuowania nauki w dowolnie wybranym liceum,
bądź rozpoczęcia studiów wyższych na tzw. roku zerowym. Właściwy kurs był
poprzedzony tzw. Kursem Selekcyjnym, trwającym 3 tygodnie i egzaminem końcowym,
który miał wyłonić najzdolniejszych.
Nauka na właściwym już Kursie była bardzo intensywna, wymagająca dużo pracy własnej. Wykłady odbywały się również na dwie zmiany. Z nauczycieli zapamiętałem niektóre nazwiska: polonistki p. Bortnowskiej (podobno żony generała Bortnowskiego), rusycysty - wilniuka p. Morawskiego. Matematyki uczył nas pułkownik Wojska Polskiego, zawsze elegancki oficer w galowym mundurze. Wchodząc do klasy - salutował, po czym zdejmował czapkę i raportówkę i rozpoczynał lekcję. Uczył nas bardzo dobrze, dlatego nawet polubiliśmy matematykę. Formalnym dyrektorem U.K.P. była jakaś pani, czy towarzyszka dr z Uniwersytetu, ale faktycznie całym Kursem kierował mgr Zdzisław Morawski, bardzo życzliwy wszystkim pan, którego z sympatią wspominam. Żywiono nas głównie czarną fasolą z darów U.N.R.R.A, co miało ten uboczny skutek, że w naszych sypialniach, mieszczących po 20 chłopaków, trudno czasami było wytrzymać, zwłaszcza na górnych łóżkach... Tylko na śniadanie otrzymywaliśmy po trzy kromki chleba z marmoladą i czarną kawę zbożową. Kolację jadł ten, któremu coś dostarczono z domu. Ogólnie rzecz biorąc - trochę głodowaliśmy. W końcu sierpnia 1947 roku odbyły się egzaminy końcowe. Odsiew był dość znaczny, ale mnie się udało. Otrzymałem świadectwo równoznaczne z tzw. małą maturą, które uprawniało do kontynuowania studiów uniwersyteckich na roku zerowym, bądź nauki w dowolnie wybranym liceum. Kierując się (pewnie chłopskim) praktycyzmem - wybrałem to drugie. Matura - to zawsze matura, a o ewentualnych studiach wyższych pomyślę później. Właśnie Państwowe Liceum Pedagogiczne w Lęborku w woj. Gdańskim ogłosiło przyjęcia do skróconego, dwu semestralnego liceum, którego ukończenie dawało prawo do zdawania egzaminu maturalnego. Matura z liceum pedagogicznego - to zawód nauczyciela szkół podstawowych. To zdecydowało o moim wyborze. Razem z kilkuosobową grupą koleżanek i kolegów pojechałem więc do Lęborka. Liceum zapewniało także zamieszkanie i pełne utrzymanie w internacie, co nie było bez znaczenia. Nauka nie sprawiała mi kłopotów. Nieskromnie muszę wyznać, że byłem jednym z najlepszych uczniów z przedmiotów ogólnokształcących, a zwłaszcza języka polskiego, biologii (jako jedyny z dwu równoległych klas zdawałem na maturze biologię), historii. Nieco gorzej było z przedmiotami pedagogicznymi: psychologią, pedagogią, pedagogiką czy dydaktyką, co udowadniał mi nauczyciel tych przedmiotów. Nie martwiło mnie to zbytnio. Bardzo dobrze wspominam ten okres życia. Przyjaźniłem się z kilku kolegami: Zbyszkiem Dąbkiem, Tadkiem Ziółkowskim, Tadkiem Rosińskim. Oczywiście miałem także swoją sympatię z klasy. Nazywała się Aleksandra Musiał. Zaczęło się od tego, że stanąłem jako jedyny w klasie w jej obronie, gdy pozostali koledzy i koleżanki odsunęli się od niej po tym, gdy szkolna komunistyczna organizacja młodzieżowa: Związek Walki Młodych postanowiła usunąć ją ze szkoły jako "obcą klasowo", ponieważ jej ojciec był przedwojennym redaktorem jakiejś gazety w Toruniu. Pamiętam taki spacer z Olką po boisku sportowym przed oknami internatu, gdy z niemal wszystkich okien rozlegały się gwizdy. Olka oczywiście płakała, ale ja nie pozwoliłem jej uciec. Skończyliśmy ten spacer i wtedy rozprawiłem się kolejno z gwiżdżącymi kolegami. Nazajutrz wezwał mnie do gabinetu na rozmowę dyrektor Liceum, któremu naskarżono, że stosuję wobec nich prawo pięści, ale skończyło się tylko upomnieniem z zapewnieniem, że koleżance nie grozi usunięcie ze szkoły. W końcu czerwca 1948 roku odbyły się egzaminy maturalne. Otrzymaliśmy (niestety, nie wszyscy) świadectwa dojrzałości, w które wpisano nam jednak, że jesteśmy obowiązani do 1 - rocznej pracy nauczycielskiej, pod rygorem zwrotu kosztów utrzymania w internacie. Trzeba było wybrać miejsce pracy, a ściślej miejscowość, w której chciałbym pracować. Widziałem już morze, lecz nie widziałem gór. Postanowiłem więc, że będę pracował w Jeleniej Górze. Tą samą miejscowość wybrało jeszcze dwóch moich kolegów: Tadek Ziółkowski i Tadek Rosiński. Po wakacjach, spędzonych u Rodziców na Nowinach, gdzie głównym zajęciem była pomoc przy żniwach, wyjechałem do Jeleniej Góry. Zarówno inspektor szkolny pan Jan Bator, jak i jego zastępca pan Michalski przyjęli mnie z otwartymi ramionami. W tym czasie wszędzie brakowało nauczycieli. Tutaj skierowano mnie do pracy w Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego w Cieplicach Śląskich Zdroju. Tak się ta szkoła wówczas nazywała. W Inspektoracie Szkolnym dowiedziałem się również, że Tadek Ziółkowski objął Szkołę Podstawową w Starej Kamienicy, zaś Tadek Rosiński taką samą szkołę w nieodległych Kwieciszowicach. Dyrektorka Szkoły chciała mi powierzyć wychowawstwo i nauczanie w pierwszej klasie. Ja jednak wyprosiłem drugą klasę, gdyż bałem się, że sobie nie poradzę z pierwszakami. Nie trafiłem więc najgorzej ze swoją pierwszą pracą zawodową. Oprócz pracy z drugą klasą do moich obowiązków należało prowadzenie zajęć wychowania fizycznego w klasach od ósmej do dziesiątej. W ostatniej 11-tej klasie wychowania fizycznego nie było. Przygotowaniem do prowadzenia tych zajęć był trzytygodniowy kurs sportowy (?), jaki odbyłem w październiku we Wrocławiu. Podjąłem także pracę w Szkole Podstawowej dla Dorosłych, gdzie nauka odbywała się wieczorami. Na uroczystości I komunii poznałem ojca mojej wy chowanki Iwonki z drugiej klasy pana Nowaka. Ten namówił mnie do podjęcia studiów wyższych. On sam, pracując już zawodowo jako inżynier budownictwa ogólnego, studiował zaocznie w Poznaniu. Wręczyłem mu napisane w pośpiechu (i trochę na tzw. rauszu) podanie oraz swoje świadectwo dojrzałości, które on miał złożyć w Dziekanacie Wydziału Matematyczno - Przyrodniczego Uniwersytetu Poznańskiego. Zrobiłem to bez większego przekonania ulegając namowom pana Nowaka. Po wakacjach, ponieważ słuch po moim podaniu o przyjęcie na studia w Poznaniu zaginął, zdecydowałem się przyjąć zaproponowaną mi przez Inspektorat Szkolny w Jeleniej Górze posadę nauczyciela i kierownika czteroklasowej Szkoły Podstawowej w Gruszkowie k. Kowar. Ludność wsi przyjęła mnie z wielką życzliwością, bowiem dotychczas ich dzieci chodziły pieszo lub przez niektórych były dowożone do odległej o 8 km szkoły w Janowicach Wielkich. Zamieszkałem tymczasowo u sołtysa, zaś samą szkołę i mieszkanie nauczycielskie poddano pilnemu remontowi bieżącemu i wyposażeniu w meble i naczynia. Wszystko, co należało do szkoły przed wojną, wróciło z powrotem. Szkoła bardzo mi się podobała, ale... los chciał inaczej. Kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, odszukał mnie poprzez Inspektorat Szkolny kolega Tadek Ziółkowski i przywiózł, skierowane na stary adres w Cieplicach zawiadomienie o rozpoczynających się nazajutrz egzaminach wstępnych na Uniwersytecie Poznańskim. Nie mogłem zmarnować tej szansy i kryjąc przed sołtysem prawdziwy cel wyjazdu, tego samego dnia wyjechałem do Poznania. Tu zatrzymałem się tymczasowo u swojego kuzyna Dyzia Bojkowskiego, który po powrocie z robót przymusowych w Niemczech ożenił się z niejaką Barbarą Pawlakówną i wraz z córeczką Danusią mieszkał przy rodzinie żony w Poznaniu przy ul. Kościelnej w dzielnicy Jeżyce. Egzaminy wstępne i oczekiwanie na ogłoszenie ich wyników trwały kilka dni. Okazało się, że poszły mi znakomicie. Zostałem przyjęty na I rok Wydziału Matematyczno - Przyrodniczegu Sekcja Chemii Uniwersytetu Poznańskiego. Prawda, o chemii miałem pojęcie równie mgliste co np. o islamie, ale wówczas nie było dla mnie sprawy nie do pokonania. Gorzej natomiast przedstawiała się kwestia zakwaterowania i utrzymania. Próba dostania się do domu studenckiego (mówiło się: akademika) spełzła na niczym. Miejsca dla mnie zabrakło. Podobnie było ze stypendium. Sądzę, że główną przyczyną było to, że nie należałem ani do żadnej, liczącej się partii, ani do związku młodzieżowego, a więc nie miałem żadnego politycznego poparcia swoich starań. Takie były czasy. W tej sytuacji przyjąłem półetatową posadę kontraktowego nauczyciela w Szkole Podstawowej dla Dorosłych w Poznaniu przy ul. Berwińskiego. Pensja była bardziej niż skromna, ale to już było coś. Gorzej było z mieszkaniem, ale wkrótce udało mi się zamieszkać w przejściowym pokoju u bogatej starszej wdowy pani Brachmannowej w jej dużej kamienicy przy ulicy Mireckiego. O wysokość czynszu wcale się nie targowałem, wiedząc już z góry, że nie będę go płacić. No, bo z czego? O tej mojej niewypłacalności p. Brachmann dowiedziała się niestety, poniewczasie. Wtedy, gdy już zbyt mocno "zapuściłem korzenie" w tym mieszkaniu. Później dowiedziałem się, że pani Brachmann (bezdzietna wdowa lat ok. 60, wzrostu ok. 180 i wagi ok. 100 kg) stanowczo odmawiała wynajmu pokoju wszystkim, a zwłaszcza studentom, którzy się zgłaszali. Była zamożna i nie zależało jej na paru złotych czynszu. Mnie się udało, ponieważ już przy pierwszej rozmowie przyznałem się do pokrewieństwa z jakimś baronem von Springer z Gniezna. Sama mi go podsunęła, pytając o to pokrewieństwo. Nie wiedziałem o istnieniu tego barona, ona jednak go znała przez męża, bogatego mieszczanina poznańskiego narodowości niemieckiej. Mieszkając u niej, byłem gorszym obwiesiem, niż owi studenci z "Lalki" B. Prusa, zamieszkali w kamienicy pani baronowej Krzeszowskiej. Notorycznie nie płacąc czynszu - wiosną następnego roku łaskawie zgodziłem się zająć malutki, samodzielny pokoik (właściwie taką skrytkę( przy łazience. Marzłem i głodowałem. Pensji starczało mi w najlepszym przypadku do połowy każdego miesiąca i to bez obiadów, które jadałem tylko sporadycznie. W Poznaniu w Wyższej Szkole Kwatermistrzostwa Wojska Polskiego kształcił się na oficera mój młody sąsiad z Nowin - Marian Łoziński, czasem więc udało mu się mnie ugościć obiadem w kasynie oficerskim. Czasami skorzystałem z miski zupy w stołówce "Bratniej Pomocy", skąd przy okazji cichaczem wyniosłem parę kromek chleba. Do Rodziców nie zwracałem się po pomoc, choć kilkakrotnie, zwłaszcza przy okazji pobytu w święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy - przywoziłem sobie od nich trochę smalcu czy cukru. Bywało, że żywiłem się właśnie tym smalcem i cukrem - bez chleba, bo z braku pieniędzy nie mogłem go kupić. Studia okazały się bardzo trudne i to z kilku przyczyn. Przede wszystkim z liceum nie wyniosłem dostatecznej wiedzy z matematyki i fizyki, nie mówiąc już o chemii. Musiałem te braki nadrabiać. Często ćwiczenia laboratoryjne były prowadzone po południu, gdy musiałem pracować zarobkowo w szkole przy ulicy Berwińskiego. Wtedy, dzięki wyrozumiałości dyrektora szkoły pana Sujaka, zastępował mnie mój kuzyn Dyzik Bojkowski, któremu imponowała praca nauczyciela. Wytrwałem jednak ten rok i po zaliczeniu wszystkich przepisanych przedmiotów - wpisany zostałem na II rok. Najtrudniejszy egzamin z matematyki zdałem przysłowiowym fuksem. Egzaminował sam kierownik Katedry Matematyki, postrach studentów, profesor Orlicz . Gdy pod drzwiami kłębił się tłum kolegów, nie mających odwagi stanąć przed obliczem Profesora, ja - trochę na przekór złośliwym uwagom kolegów - wszedłem do tej jaskini lwa. "Lew" na tablicy - o ile dobrze pamiętam - kazał mi napisać i narysować wzory spirali: logarytmicznej i Archimedesa, z czym sobie akurat poradziłem i podyktował mi jakieś niewiarygodne równanie całkowe, zaś sam zagłębił się w swojej pracy przy biurku i o mnie jakby zapomniał. Zacząłem rozwiązywać to równanie i utknąłem na znaku "plus" czy "minus". Stałem więc bezradnie dłuższą chwilę, aż Profesor zwrócił na mnie uwagę. "- No, co dalej" - zapytał. "Plus czy minus"? Strzeliłem na oślep: "Plus" - panie Profesorze. No, jasne - przecież... i tu dał mi dłuższy wykład. Do indeksu wpisał mi "trójkę" ku wielkiej zawiści oczekujących kolegów, których z reguły czekały powakacyjne poprawki. Wakacje u Rodziców na Nowinach. Praca przy żniwach, ale i dużo czasu na odpoczynek, wyżerka... Po wakacjach, a jakże, bezczelnie zapukałem do mojej pani Brachmannowej. Ujrzawszy mnie przez szparę w uchylonych na łańcuchu drzwiach - zbladła, jakby ujrzała upiora i z przeraźliwym krzykiem uciekła w głąb mieszkania. Ha, nie było tu czego szukać. Kilka dni mieszkałem kątem u mojego kuzyna Dyzia Bojkowskiego, który z żoną i małą córeczką mieszkał w jednym pokoju przerobionym ze sklepiku przy ul. Kościelnej na Jeżycach. Nadal pracowałem jako nauczyciel na pół etatu, teraz w Szkole Podstawowej dla Dorosłych przy ulicy Garbary. Wkrótce - za pośrednictwem swoich uczennic - udało mi się wynająć pokój przy rodzinie tych uczennic zamieszkałej przy ulicy Kazimierza Wielkiego. Niestety, już po miesiącu wymówiono mi mieszkanie, bo zmieniły im się plany, ale gospodarz załatwił mi lokum u swojej siostry zamieszkałej przy ulicy Grunwaldzkiej. Nie zagrzałem tam jednak miejsca. Baba wywaliła mnie pod jakimś pretekstem, także po miesiącu. Za pośrednictwem znajomej studentki III go roku medycyny Elżbiety Sujak (która w jakiejś trudnej dla niej sytuacji towarzyskiej ogłosiła mnie swoim chłopakiem) oraz Sióstr Urszulanek, z którymi Elżunia utrzymywała bliskie kontakty - udało mi się wynająć pokój u jakiegoś muzyka (oboisty) z Opery, zamieszkałego przy ulicy Kordeckiego na Górczynie. Mieszkałem tam około dwóch miesięcy, po czym znowu mnie wymówiono mieszkanie. I znowu Elżunia przyszła mi z pomocą. Mianowicie zwolniła pokoik, wynajmowany przez nią u pewnej wdowy zamieszkałej na Winiarach przy ulicy Św. Stanisława, sama przenosząc się do jakiegoś internatu prowadzonego przez siostry zakonne. Ten zwolniony pokój zająłem bezzwłocznie, postanawiając w duszy, że stąd nie dam się już ruszyć za żadną cenę. Brakowało mi podstawowych rzeczy. Pomijając nawet fakt, że stale nie dojadałem - kończył mi się także przyodziewek. Miałem jeden stary i poprzecierany już do niemożliwości garnitur i już drugą zimę okrywałem się tzw. kanadyjką t.j. drelichową kurtką bez podszewki, w której marzłem okropnie. Byłem u kresu wytrzymałości. Na domiar złego na Uniwersytecie robiono nowe socjalistyczne (komunistyczne?) porządki. Między innymi wprowadzono tzw. dyscyplinę studiów, polegającą w szczególności na skrupulatnym sprawdzaniu obecności studentów na zajęciach, przede wszystkim na wykładach. Było to absolutnie nie do pogodzenia z moją pracą zarobkową w szkole, gdzie zajęcia rozpoczynały się od godziny 14 - tej. Z pracy tej nie mogłem zrezygnować, bo stanowiła moje jedyne źródło utrzymania. Nolens volens musiałem naruszać tę dyscyplinę. Już wkrótce otrzymałem pisemne upomnienie dziekańskie. Po drugim z kolei upomnieniu i wezwaniu do wyjaśnienia przyczyn opuszczania części zajęć - udałem się do Dziekana, aby sprawę wyjaśnić. Dziekan prof. dr Smoleński - po wysłuchaniu mnie - doradził urlop dziekański. Podreperuje pan swoją sytuację materialną, a za rok podejmie znowu studia na II roku - powiedział. Szkoda jednego roku pracy. Napisałem więc stosowne podanie, zaś dziekan od ręki wyraził na to zgodę. Pogodziwszy się jakoś, choć z żalem za utraconym pierwszym semestrem II roku studiów, należało podjąć pracę zarobkową. Nie szukałem długo. Kolega, student z Politechniki - namówił mnie do pracy biurowej w Centrali Rolniczej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska" Oddział w Poznaniu przy Placu Wolności. Tutaj dyrektor Oddziału, niejaki dr Różański, spytał mnie co potrafię robić. Odrzekłem, że tak - szczerze mówiąc - nic, bo nigdy przedtem, nie pracowałem w jakimkolwiek biurze. Umiem tylko dzieci uczyć. Ubawiony moją odpowiedzią - skierował mnie jako referenta do pracy w Dziale Inwestycji. Wynagrodzenie moje ustalił na 760 złotych + premia. Byłem wprost oszołomiony tak wysokim wynagrodzeniem, choć wkrótce już wiedziałem, że była to najniższa pensja referenta. Do pracy zabrałem się z gorliwością neofity. Wypełniałem całe stosy jakichś zestawień, planów, sprawozdań i wykazów i to w takim tempie, że moi przełożeni tracili głowy. Chciałem się wykazać, ale rychło dano mi do zrozumienia, że pracę należy szanować, rozkładać w czasie tak, aby można było trochę ponarzekać na jej nadmiar. Należało się przystosować do urzędowania innych biurokratów. Po około dwóch miesiącach zaproponowano mi przeniesienie (połączone z awansem na stanowisko starszego referenta( do tworzącego się Oddziału C.R.S. "Samopomoc Chłopska" w Zielonej Górze. Propozycję przyjąłem. Półetatową pracę nauczyciela w szkole dla dorosłych w Poznaniu rzuciłem, za zgodą dyrektora pana Rudego, ze skutkiem natychmiastowym. Z Poznaniem nic mnie już nie łączyło. Z początkiem kwietnia 1951 roku przeniosłem się do Zielonej Góry
i tymczasowo zamieszkałem w obskurnym pokoju służbowym wraz z trójką kolegów
z pracy. Kierownikiem mojego Działu Inwestycji i Remontów był młody, początkujący
inżynier Koszutski. Poza nim i permanentnie nietrzeźwym technikiem budowlanym
- starszym już panem z Wronek, tylko ja miałem pełne średnie wykształcenie.
Reszta, 5 ciu pracowników zajmujących stanowiska inspektorów i referentów
to pracownicy z tzw. awansu społecznego, co to "nie matura a chęć szczera
zrobi z ciebie oficera"... Pracą zajmowali się jakby mniej, więcej natomiast
pijaństwem, w którym czasem też musiałem uczestniczyć. Przysłowie mówi:
"Jeśli wszedłeś między wrony , musisz krakać jak i one".
Po Świętach wróciłem do pracy, jednak o dziewczynie z pociągu nie przestałem myśleć. Kilkakrotnie spenetrowałem wszystkie pokoje biurowe w budynku CRS "Samopomoc Chłopska" - bez skutku. "Mojej" dziewczyny nie było. No trudno, musiało się coś nadzwyczajnego wydarzyć. I właśnie wtedy, gdy już pogodziłem się z myślą, że Jej więcej nie zobaczę... Wychodząc któregoś dnia po pracy do miasta - dojrzałem Ją w towarzystwie nieco starszej, również urodziwej i eleganckiej damy. Wyprzedzając obie panie, ukłoniłem się im, ale nie podszedłem. Byłem zbytnio zaskoczony i speszony. Ale już nazajutrz przypomniałem się nieznajomej. Pracowała w dziale księgowości. Przedstawiliśmy się sobie. Nazywała się Irena Gruszczyńska, mieszkała z mamą i dwoma młodszymi braćmi przy ul. Srebrna Góra, a ta młoda dama, z którą Ją wczoraj widziałem - to właśnie Jej mamusia. Zaczęliśmy się częściej spotykać, a wkrótce chodzić ze sobą - jak to się wtedy mówiło. Przypadliśmy sobie do serca. Nie długo pracowałem w CRS ie. Po dzikiej awanturze z z-cą dyrektora (takiego zarozumialca, właśnie z awansu społecznego), w której - jak to się mówi słowami powszechnie uznanymi za obraźliwe - wyraziłem o nim swoją opinię, zostałem przez tegoż pana w ciągu kwadransa dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Nie bardzo się tym przejąłem, bo o pracę w Zielonej Górze, nowopowstałym mieście wojewódzkim, nie było trudno, ale postanowiłem postawić na swoim. Napisałem więc pismo do dyrektora z żądaniem przywrócenia mnie do pracy i wypłacenia wynagrodzenia za czas pozostawania bez pracy. W piśmie wskazałem istotne naruszenia prawa przez zakład pracy przy zwolnieniu mnie z pracy i zagroziłem wystąpieniem do sądu w przypadku nie uwzględnienia moich żądań. Radca prawny CRS - u przyznał słuszność moim zarzutom, w związku z czym przywrócono mi stosunek pracy i wypłacono stosowne odszkodowanie. Nie byłem taki naiwny aby sądzić, że teraz moje stosunki służbowe z owym z-cą dyrektora ułożą się poprawnie i zawczasu rozejrzałem się za inną pracą. Jakoż rzeczywiście, już w pierwszym dniu po przyjściu do pracy - otrzymałem pismo rozwiązujące nasz stosunek pracy z zachowaniem ustawowego okresu wypowiedzenia. Nie chciałem wyczekiwać upływu okresu wypowiedzenia i za zgodą obu stron bezzwłocznie rozwiązałem umowę o pracę. Już nazajutrz podjąłem pracę w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie M.H.D. (Miejski Handel Detaliczny), na samodzielnym stanowisku kierownika sekcji inwestycji. Byłem już przecież - jak mi się wydawało - specem od inwestycji. Należy zauważyć, że o owym czasie, gdy trzeba było często dosłownie z ruin odbudowywać zniszczoną gospodarkę - inwestycje były przysłowiowym oczkiem w głowie władz. W związku z tym służba inwestycvjna była poszukiwana i stosunkowo dobrze opłacana. Latem tego roku także moja dziewczyna zmieniła pracę. Znajomy inżynier załatwił jej bardziej interesującą i o wiele lepiej wynagradzaną pracę w tworzącym się oddziale Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych. Jesienią tegoż roku Mama Irenki zaproponowała mi zamieszkanie w Jej mieszkaniu. Widziała bowiem, że oboje tzn. ja i Irenka - byliśmy już bardzo silnie związani uczuciowo (i nie tylko) i nie widziała powodów, dla których nie moglibyśmy być razem. Rok 1952 nie przyniósł większych wydarzeń w moim życiu. Dużo, ale dającej satysfakcję pracy, w domu wszystko poukładane. Za to rok 1953... Już w lutym 1953 Irenka, w rodzinie zwana Lalą lub Lalką (ale
bez zabarwienia pejoratywnego), gdyż jako dziecko miała urodę lalki - oznajmiła
mi Wielką Nowinę. Będziemy mieli dziecko! Sprawa poważna. Mimo, że oboje
nie przywiązywaliśmy większej wagi do formalności i tzw. opinii - to jednak
teraz należało dla dobra rodziny, a w szczególności spodziewanego potomstwa,
nasz związek zalegalizować. Termin zawarcia naszego małżeństwa Urząd Stanu
Cywilnego w Zielonej Górze wyznaczył na 4 kwietnia. W oznaczonym dniu,
w towarzystwie dwóch świadków (nb naszych kolegów z pracy: Jana Sałacińskiego
i Zygmunta Cieślaka), udaliśmy się do Ratusza, skąd wróciliśmy już jako
małżeństwo.
Helenka Niemira była bardzo ładną panienką, młodszą o 10 lat od
starającego się o Jej rękę Stanisława Gruszczyńskiego. Wkrótce Stanisław
się oświadczył i został przyjęty. W karnawale 1932 roku odbył się ślub
młodych, którzy zamieszkali w Rossoszycy, gdzie Stanisław pracował w szkole
powszechnej. Tutaj też w dniu 17 października 1933 roku urodziła się im
córka Irena, zaś w roku 1935 syn Wiesław, który jednak zmarł wkrótce po
urodzeniu. W następnym roku Stanisław wraz z rodziną przeniósł się do miasteczka
Warta, gdzie urodził im się w roku 1937 syn Bogdan.
Tymczasem Helena wraz z 6-letnią Irenką i 3letnim Bogdanem, ulegając
ogólnej panice, rozpoczęła ucieczkę przed zbliżającymi się szybko Niemcami.
Uciekali pieszo. Mama zabrała tylko podręczny bagaż i rower, na którym
umieściła tenże bagaż i małego Bogdana. Irenka zabrała tylko swoją lalkę
i wraz z Mamą szły pieszo. Razem z tłumem uciekinierów, pod ostrzałem samolotów
niemieckich, dotarli w okolice Łęczycy. Niemcy byli jednak szybsi. Wkrótce
nie było już gdzie uciekać, wszędzie byli Niemcy. Nieludzko zmęczeni i
głodni, po kilku dniach wrócili do Warty. Mieszkanie zastali splądrowane
i całkowicie ograbione przez pozostałych w miasteczku mieszkańców - hieny.
Nie pozostawiono im dosłownie nic, poza meblami.
Ojciec Stanisław, w porę ostrzeżony przez przyjaciół, że ma zostać aresztowany, dosłownie w ostatniej chwili zdążył umknąć gestapowcom. Pod przybranym nazwiskiem i fałszywymi dokumentami ukrywał się w jakimś, przejętym przez Niemców majątku ziemskim, pracując tam jako księgowy. Matkę Helenę Gruszczyńską wraz z dwojgiem małych dzieci: Irenką
i Bogdanem, Niemcy, etapem przez obóz przejściowy w Łodzi, wywieźli do
Generalnego Gubernatorstwa do wsi Łężkowice k. Bochni. Tutaj sołtys wskazał
im, gdzie mieli zamieszkać. Gospodarz, miejscowy, dość zamożny chłop, nazwiskiem
Wilk odstąpił im jeden pokoik bez dostępu do kuchni. Gospodarz (nomen omen)
Wilk, mimo że w rodzinie miał księdza (a może właśnie dlatego?), od początku
był wrogo usposobiony do wygnańców. Uważał, że spotyka go wielka krzywda,
bo musi oddać kąt jakimś przybłędom. Mimo, że widział skrajną nędzę tej
rodziny, zwłaszcza małych dzieci - nigdy nie przyszło mu do głowy, aby
im jakoś pomóc. No, może nie zupełnie. W swoim dobrodziejstwie pozwolił
im poszukiwać zmarzniętych ziemniaków na swoim zeszłorocznym kartoflisku.
Wszystkie cenniejsze rzeczy (zwłaszcza złotą biżuterię) gospodarze wyłudzili
od Heleny za trochę mąki czy kaszy lub parę bochenków chleba. Mama z 8
letnią córeczką Irenką przebierały ziemniaki z kopców, za co dostawały
parę kilo tych ziemniaków.
Drogę z Łężkowic k. Bochni do Goszczanowa z dwójką swoich małych wnucząt babka Helena odbyła pieszo. Była połowa czerwca, łatwiej więc mogła przenocować w drodze u litościwych ludzi. Podróż trwała kilka tygodni, wreszcie jednak szczęśliwie dotarli do Goszczanowa. Tu, za zgodą niemieckich gminnych władz mogli zamieszkać. Kilkakrotnie jednak zmieniano zakwaterowanie. Wreszcie wskazano im izbę w chacie, przy której stała mała stodółka i był nieduży ogródek. Wraz z nimi zamieszkała ciotka Zofia z córeczką Grażynką. Jakoś sobie radzili. Hodowali kozę dla mleka, króliki na mięso i futerka, a raz nawet wieprzka do spółki z uprawnionym przez Niemców miejscowym gospodarzem. Poza tym Babka dorabiała trochę szyciem. Znała się trochę na krawiectwie damskim i - co najważniejsze - miała ręcznie napędzaną maszynę do szycia. Ponadto Babcia Hela, znając doskonale język niemiecki w mowie i piśmie, świadczyła miejscowym Polakom usługi pisaniem różnych pism urzędowych, za co ludzie płacili jakimiś produktami żywnościowymi. Ciotka Zofia podjęła pracę w niemieckim Urzędzie Gminnym wraz z starającym się o nią panem Romanem Zdrojewskim, który zamieszkał w przyległej izbie tej samej chaty. Były więc także jakieś kartki żywnościowe. Irenka, mając już prawie 8 lat, początkowo tylko pomagała Babci w prowadzeniu gospodarstwa domowego i karmieniu hodowanych zwierząt, ale później już niemal całkowicie przejęła te obowiązki, także te które często przekraczały jej dziecięce siły (np. ręczne pranie dla całej rodziny). Nieszczególnie miło wspomina ten okres. Rej w domu wodziła ciotka Zocha, taka trochę bajkowa macocha. Jej Grażynka i brat Bogdan mieli ledwie po 4 lata. Dla nich, a głównie dla Grażynki było i jajeczko, cukier, czasem jakiś kurczak. Sama ciotka Zocha też musiała się dobrze odżywiać, gdyż podobno chorowała na gruźlicę (dożyła w niezłym zdrowiu do 90 lat). A Irenka? No cóż, Irenka była typowym Kopciuszkiem. Właściwie nie miała wcale dzieciństwa. Tak przetrwali do wkroczenia wojsk sowieckich do Goszczanowa w końcu stycznia 1945 roku. Ojciec Irenki - Stanisław Gruszczyński już w kilka dni po wyzwoleniu wrócił do Goszczanowa, gdzie przystąpił do organizowania szkoły. Już w marcu dzieci z Goszczanowa i okolicznych wsi mogły rozpocząć zajęcia w szkole. Zamieszkali - już bez cioci Zosi - razem: Ojciec, Babcia, Irenka i Bogdan w mieszkaniu przy szkole. 9 maja wróciła z wygnania Mama. Dzieci chodziły już do szkoły. Irenka miała ukończone 11 lat,
a zaczynała właściwie od początku. Co prawda w czasie okupacji wujek Roman
Zdrojewski uczył potajemnie Irenkę czytać i pisać po polsku i trochę rachować,
więc start w szkole rozpoczęła formalnie od drugiej klasy. Poszczególne
klasy szkoły podstawowej musiała przerabiać w przyśpieszonym czasie. W
roku 1947 otrzymała już świadectwo ukończenia siedmioklasowej szkoły podstawowej.
Powracam do wspomnień z roku 1953, który w moim życiu obfitował w wiele znaczących wydarzeń . Od swoich Rodziców otrzymałem wiadomość, że ich dalsze życie w Nowinach
na gospodarstwie rolnym nie jest możliwe. W liście informują mnie, że ich
wieś objęła przymusowa (choć oficjalnie nazywana dobrowolną) kolektywizacja.
Ojciec, z mocno już zaawansowaną astmą, praktycznie nie jest zdolny do
ciężkiej pracy fizycznej zwłaszcza w rolnictwie. Młodszy mój brat Janek
i siostra Ziuta absolutnie nie mają zamiaru pracować w kołchozie. Proszą
mnie o radę i pomoc. W tej sytuacji proponuję im przeniesienie się na Ziemie
Odzyskane. Tak się wtedy określało wschodnie terytoria niemieckie włączone
do Polski z mocy postanowień aliantów w Jałcie. Propozycję moją przyjmują.
Ojciec po prostu porzuca całe gospodarstwo i z całą Rodziną przenosi się
do Lubska, gdzie tymczasowo zamieszkali w jakiejś oficynie. Po kilku tygodniach
znalazłem im bardzo obszerne i wygodne mieszkanie przy nieczynnym młynie,
należącym do jakiegoś przedsiębiorstwa przemysłu terenowego w Żarach. Wkrótce
brat Janek zatrudnił się w miejscowych Zakładach Przemysłu Wełnianego,
siostra Ziutka, po nieudanej próbie podjęcia pracy na samodzielnym stanowisku
w sklepie monopolowym - zatrudniła się w Fabryce Mebli w Jasieniu k. Lubska.
Także Ojciec podjął pracę strażnika w miejscowym Oddziale Spółdzielni
"Ochrona Mienia". Dom i ogródek przydomowy prowadziła Mama. Nigdy nie żałowali
tej przeprowadzki.
Tutaj w Lubsku w dniu 28 września 1953 roku Irena urodziła naszą Pierworodną. Na nieśmiałe życzenie mojej Mamy - naszej córeczce daliśmy imię Ewa. Praca w Zakładach Ceramicznych nie układała mi się pomyślnie. Już wkrótce nastąpiła zmiana dyrektora Zakładów i oczywiście, zmiana porządków w Firmie. Po konflikcie z nowym dyrektorem, postanowiłem wrócić do Zielonej Góry, zwłaszcza, że mój były dyrektor Wojewódzkiego Zarządu M.H.D. pan Szymon Rajnsztajn usilnie mnie do powrotu do pracy w Zarządzie namawiał. Na zwolniony przeze mnie w czerwcu etat nikogo dotychczas nie przyjął. Czekał na mnie. Jakoż już w październiku tego roku zamieszkaliśmy z powrotem w naszym dawnym mieszkaniu przy ulicy Srebrna Góra Nr 5 i pracowałem na poprzednim stanowisku w Wojewódzkim Zarządzie Miejskiego Handlu Detalicznego. Irenka nie podjęła pracy zarobkowej. Trzeba było zająć się pielęgnacją i wychowywaniem naszej Ewuni. W następnym roku postanowiłem zdobyć formalne kwalifikacje techniczne, ponieważ moja praca miała przeważnie charakter inżynierski i tylko powojenne braki fachowców -inżynierów dopuszczały do pracy w tej dziedzinie pracowników nie posiadających kwalifikacji inżynierskich. W takiej sytuacji podjąłem naukę w wieczorowym Technikum Mechanicznym na Wydziale Elektrycznym w Zielonej Górze. Zostałem przyjęty do trzeciej klasy 5- letniego Technikum, przy czym zwolniono mnie z przedmiotów humanistycznych (wszak byłem po maturze). Technikum tego jednak nie ukończyłem. Kontynuowanie nauki w szkole średniej było dreptaniem w miejscu. Należało ukończyć studia wyższe zwłaszcza, że wskutek reorganizacji w administracji państwowej redukowano zatrudnienie. Nie byłem jednak zdecydowany - co dalej. Z lokalnej gazety dowiedziałem się, że Wyższa Szkoła Rolnicza we Wrocławiu ogłasza przyjęcia na I rok Studiów Zaocznych. Punkt Konsultacyjny WSR znajduje się w pobliskim Toporowie. No cóż, będę rolnikiem - postanowiłem. W lipcu 1955 roku przystąpiłem do egzaminu wstępnego, który odbył się we Wrocławiu. Egzamin ten zdałem pomyślnie i zostałem przyjęty na I rok studiów. Naukę w Technikum Mechanicznym przerwałem. Już na początku roku akademickiego zorientowałem się, że moje plany
zostania inżynierem - rolnikiem nie spełnią się, niestety. Irenka oznajmiła
mi, że po raz wtóry zostaniemy szczęśliwymi rodzicami. Mimo, że zarabiałem
nieźle - żyliśmy dość skromnie. Moje studia oznaczały zwiększenie wydatków.
Z żalem musiałem je przerwać już po kilku miesiącach.
We wrześniu 1957 roku podjąłem pracę w przedsiębiorstwie M.H.D.
Artykułami Przemysłowymi w Zielonej Górze na stanowisku kierownika działu
administracji i inwestycji. W pracy poznałem młodszego kolegę Janka Chudzika,
który pracował jako inwentaryzator. Nudził się tam okropnie. Wnet zorientowałem
się, że swoją wiedzą i inteligencją przerasta powierzoną mu funkcję. Wymogłem
więc na dyrektorze przedsiębiorstwa Franciszku Ciszaku, aby przeniósł go
do pracy w kierowanym przez mnie dziale. Wkrótce bardzo śmy się zaprzyjaźnili.
Janek, podobnie jak ja, próbował już studiować, bez powodzenia na Akademii
Medycznej w Poznaniu (przegrałem ten I rok w brydża - mówił mi). Później
była służba wojskowa, ślub z byłą koleżanką z Akademii panną Eugenią Zapłatówną
i wreszcie pierwsza praca właśnie w M.H.D. Powiadomił mnie również, że
aktualnie studiuje systemem zaocznym na Wydziale Prawa Uniwersytetu Wrocławskego.
Studia nie były dla mnie zbyt trudne, choć materiał do przestudiowania
w ciągu 5 letnich studiów był ogromny. To prawda, że wymagały zdyscyplinowania
wewnętrznego, często dużego wysiłku i nieprzespanych nocy, ale zaliczałem
semestr po semestrze, rok po roku (z jedną tylko poprawką z prawa karnego
materialnego).
Nasze dziewczynki rosły, kolejno szły do szkoły. Ewa rozpoczęła naukę w siódmym roku życia. Jolanta zaś - za zgodą inspektoratu szkolnego - w wieku 6 lat, ponieważ i fizycznie i umysłowo przerastała swoich rówieśników w przedszkolu i nie miało sensu przetrzymywania jej tam jeszcze przez rok. Szkołę podstawową obie ukończyły bezproblemowo. Przysłowiowe schody zaczęły się natomiast w szkole średniej. Ewunia uczęszczała do Liceum Ogólnokształcącego, bowiem w naszych rodzinnych planach, po uzyskaniu matury, miała podjąć studia wyższe. Jednak plany te pokrzyżował konflikt Ewy z nauczycielką geografii, która była także jej wychowawczynią. Moje i dyrektora Liceum pana Baturo próby załagodzenia tego konfliktu - nie dały rezultatu. Ewa oświadczyła, że dłużej nie zniesie szykan pani Ostrowskiej. Postanowiła, zresztą za poradą dyrektora, po prostu zmienić szkołę. Podjęła więc dalszą naukę w Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących. Warunkiem przyjęcia do tego Liceum było jednak podjęcie pracy. Dzięki poparciu Janka Chudzika, wówczas dyrektora Oddziału Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, Ewunia została zatrudniona, jeszcze jako młodociana, właśnie w tym Zakładzie jako stażystka. Zakład Ubezpieczeń Społecznych okazał się dla Niej trwałym miejscem pracy i oby takim pozostał do emerytury. Prawda, znacznie później, już pracując w ZUS-ie, próbowała studiować prawo administracyjne na Uniwersytecie Poznańskim, jednakże okazało się to nie do pogodzenia z obowiązkami żony, matki i pracą zawodową. Musiała zrezygnować ze studiów po pierwszym roku. Jolanta, początkowo wzorowa uczennica, stawiana przez nauczycielki
za wzór (będąc w klasie II była często wzywana na lekcje języka polskiego
do klasy VI, gdzie głośno czytała. Pewnie nauczyciele chcieli w ten sposób
zawstydzić swoich uczniów, nie potrafiących biegle czytać) - z czasem zaczęła
się zaniedbywać, lekceważąc obowiązki szkolne. Nie zdawałem sobie z tego
sprawy, ponieważ na wywiadówkach słyszałem tylko same pochwały. Szkołę
podstawową ukończyła w przepisanym terminie. Trochę dziwiliśmy się, że
świadectwo coś jakby nie takie, brak czerwonego paska, przecież to była
taka wzorowa uczennica... . Kłopoty rozpoczęły się z chwilą podjęcia nauki
w liceum. Wyszły na jaw spore luki w nauce, na to nałożyły się zmiana środowiska
i nauczycieli, inne wymagania i związane z tym nieporozumienia - zniechęciły
ją do nauki w szkole. Nasze zabiegi, nawet przez zmianę szkoły - nie przynosiły
efektu. Wolała iść do pracy. Jakoż poszła. Prawda, że jako młodociana i
przy braku kwalifikacji nie mogła liczyć na jakąś bardziej interesującą,
czy lepiej płatną pracę. Tak więc rozpoczęła skromnie od stanowiska gońca
w biurze, później pomocy magazyniera w składzie księgarskim, wreszcie jako
asystentka lekarza stomatologa szkolnego, gdzie - już jako pełnoletnia
- pracowała, aż do wyjazdu z Polski.
Moje rodzeństwo pozakładało własne rodziny. Pierwsza wyszła za mąż siostra
Helena. Jej mąż Kazimierz Dobrowolski pochodził ze wsi Gruszewnia k. Częstochowy.
Z Helą poznali się w roku 1943 w czasie robót przymusowych w Niemczech.
Związek ten jednak rozpadł się pod koniec lat pięćdziesiątych. Dobrowolscy
mieli pięcioro dzieci: Zofię, Aleksandrę, Zygmunta, Elżbietę i Jerzego.
Dzieci utrzymywała i wychowywała sama matka Helena. Ojciec, Kazimierz wcześnie
wpadł w chorobę alkoholową i nie troszczył się o swoje potomstwo.
Siostra Józefa wyszła za mąż w Lubsku za Mieczysława Jaszczołta w roku 1961. Wkrótce przeprowadzili się do Zielonej Góry, gdzie mieszkają do dziś. Jaszczołtowie mają dwie córki bliźniaczki: Renatę i Wiolettę. Obie wyszły za mąż za Duńczyków i mieszkają w Danii (Zelandia). Młodszy brat Jan Szpryngiel wziął sobie za żonę dziewczynę z Chlewisk (Nowin). Ponoć upatrzył ją sobie jeszcze wówczas, gdy tam mieszkał z Rodzicami do 1953 roku. Nazywała się Małgorzata Hernacka z zamieszkiwała wtedy z rodzicami po sąsiedzku. Brat ma dwie córki: Urszulę i młodszą Izabelę. Dzieci te - praktycznie rzecz biorąc - wyniańczyła moja Matka, a ich Babka Wiktoria, która wspólnie z rodziną Janka zamieszkiwała do roku 1980. Oboje rodzice pracowali bowiem zarobkowo. W sierpniu 1980 roku Mamę zabrałem do siebie do Zielonej Góry. Była już zniedołężniała i wymagała szczególnej opieki, której syn Janek Jej nie zapewniał. Niestety, nie długo z nami pożyła. W rok później, dokładnie 8 sierpnia 1981 roku, zmarła po krótkiej, ciężkiej chorobie (zapalenie płuc). To tyle o moim Rodzeństwie i Matce. Ta krótka wzmianka o Nich wynika stąd, ze Ich losy nie splatają się bezpośrednio z moim i z tego względu nie należą do przedmiotu moich wspomnień. W dniu 4 stycznia 1975 roku w czasie wizyty u nas w Zielonej Górze, zmarła - po długiej, nieuleczalnej chorobie - w wieku 60 lat moja teściowa Helena Gruszczyńska. Teść Stanisław Gruszczyński przeżył Ją tylko o niecałe dwa lata. Zmarł 28 listopada 1976 roku. Tymczasem nasze córki dorosły. Latem 1974 roku o rękę Ewy oświadczył
się Jerzy Mischke, który - po ukończeniu wyższych studiów ekonomicznych
w Poznaniu - podjął pracę dziennikarza w regionalnej "Gazecie Zielonogórskiej".
Był rodowitym zielonogórzaninem, mieszkał z Rodzicami w Zielonej Górze.
Oczywiście, oboje z Ireną nie mieliśmy nic przeciwko Niemu, ani Ich związkowi
małżeńskiemu. Jakoż w dniu 17 stycznia 1976 młodzi wzięli ślub. Zamieszkali
tymczasowo razem z nami, zaś własne mieszkanie otrzymali w roku 1978.
Wkrótce doczekaliśmy się wnuków. Pierwsza urodziła synka Jolanta. Stało się to 18 stycznia 1978 roku. Chłopczyk otrzymał imię Patrick, takie raczej "międzynarodowe", aby mogli je wymówić także Szwedzi (Polakom trochę przeszkadzała pisownia tego imienia). Nam się podobało, chociaż Babcia Irena troszkę je spolszczyła na zdrobniałe Patryczek. W niecałe dwa tygodnie później, bo 31 stycznia 1978 roku Ewunia również powiła synka Marcina. Mieliśmy więc już dwóch wnuków. W następnym roku, dnia 13 grudnia Jolanta urodziła córeczkę, której nadała imię Sarah (zdrobniale Babcia Irenka nazwała ją swojsko brzmiącym imieniem - Sarenka). Ewunia urodziła drugiego synka Michała w dniu 26 września 1981 roku. Małżeństwo Jolanty ze Stigiem Olofem Johanssonem - nie utrzymało się.
Stig, faworyt swojej mamy i przez nią rozpieszczany, nie potrafił zrozumieć
swojej nowej roli małżonka i ojca, że małżeństwo zobowiązuje do troski
o własną rodzinę, a przede wszystkim do lojalności względem żony. Nie chciał,
a może nie potrafił zmienić dotychczasowego stylu życia kawalera, wolnego
ptaka. Okazał się nadto brutalem, co przebrało miarkę. W roku 1982 Jolanta
odeszła od niego, a kilka miesięcy później przypieczętowała to formalnym
rozwodem. Małżeństwo Ewy okazało się trwałe.
Traf chciał, że v-ce prezes spółdzielni, w której pracowałem dostał
taki talon na kupno (w ratach) samochodu krajowej produkcji m-ki "Syrena".
Kupił to auto ale okazało się, że nie stać go było na spłatę rat kredytu.
Zaproponowałem mu więc odsprzedaż auta na moją rzecz. W listopadzie 1970
roku byłem już posiadaczem pierwszego w życiu samochodu.
Pierwszą całkowicie samodzielną podróż naszą "Kaśką" odbyłem 6
marca 1971 roku do Świnoujścia, gdzie Irenka właśnie kończyła turnus leczenia
sanatoryjnego. Pojechałem tam nawet wbrew zakazom Irenki, która - zapewne
w trosce o moje bezpieczeństwo (wszak byłem zupełnie zielonym kierowcą(
- odradzała mi tę podróż. Obyło się na szczęście bez żadnych przykrych
niespodzianek. Po tej jeździe uwierzyłem w swoje szoferskie umiejętności.
Dużo uciechy (ale i pracy) sprawił i nadal jeszcze sprawia ogródek działkowy w Brzezinach (Łochowo), który jeszcze w roku 1975, jako pracownik Redakcji "Gazety Zielonogórskiej", wziął na swoje imię zięć Jerzy Mischke. Jednak rzeczywistymi użytkownikami działki byliśmy my: Irena i ja. Na działce zbudowałem przy pomocy Jurka i Irenki domek - altanę, dwa namioty foliowe, z których jeden nadal nam służy. Początkowo uprawialiśmy w naszym ogródku niemal wszystkie warzywa i moc różnych kwiatów. Całą działkę obsadziliśmy czarną porzeczką, posadziliśmy kilkanaście drzew owocowych, wysokopienny agrest. Z czasem jednak redukowaliśmy nasze uprawy. Dziś przeważają rabaty kwiatowe z przewagą różnych bylin, trawnik, kilka rzędów truskawek i niemal symboliczne kilka malutkich grządeczek, na których nie bardzo wiemy, co uprawiać. Mieszkamy prawie przy targu miejskim i tam można za parę złotych kupić wszystko to, co można było uprawiać w ogródku, w dodatku bardziej dorodne (ale czy zdrowsze?). Zresztą i nasz podeszły już wiek stwarza pewne ograniczenia w tej zabawie w ogrodników... W ogóle to tzw. jesień życia mamy raczej pogodną, nie licząc dość częstych już kłopotów ze zdrowiem (któż ich nie ma!) swoim i naszego faworyta owczarka podhalańskiego o imieniu Rambo. Wzięliśmy go jesienią 1993 roku od pewnej znajomej mojej siostry Heleny, gdy miał ledwie 6 miesięcy. Biorąc go powodowaliśmy się litością, bowiem jego dotychczasowa właścicielka wyjeżdżała na wieś do ojca i przewidywała, że Rambo cały swój żywot spędzi na łańcuchu w budzie, przy oborze. Zżyliśmy się bardzo z naszym Rambo (Rambem?) i dziś jest jakby członkiem rodziny, a skończył już swoje 12 lat. Trochę już niedołężnieje, ale nabiera wigoru, gdy okoliczne suczki miewają okresy godowe... Tym "psim" akcentem kończę te swoje wspomnienia, z konieczności mające charakter szkicu, często chaotyczne i nie zawsze dotyczące może najważniejszych wydarzeń w moim i mojej Irenki życiu. Tytuł tych wspomnień jest trochę mylący, gdyż nie jest to c.v. (curriculum vitae) w ścisłym tego słowa znaczeniu. Szkic ten bowiem zawiera także strzępki wspomnień dotyczących moich bliższych i dalszych krewnych. Ale dla pełniejszego rozumienia moich przygód życiowych wydało mi się to konieczne. Bolesław Szpryngiel, Zielona Góra, maj 2005 r.
|