Spis wspomnień
Stefania Szal (wieś Boratycze oraz Korytniki)
Nazywam się Stefania Szal, z domu Stecyk. Urodziłam się 9 września 1925
r. w miejscowości Brześciany, w powiecie Sambor, należącym wówczas do województwa
lwowskiego. Obecnie mam 82 lata i na czasy mojej młodości i dorastania
patrzę z lękiem i niechęcią. Moje doświadczenia z młodości tworzyły niechlubną
kartę historii II wojny światowej, historię śmierci i bezwzględności wroga.
W swoich wspomnieniach przedstawię w wielkim skrócie zapamiętane relacje
oraz przeżycia z działalności w ruchu partyzanckim, pobycie w hitlerowskim
więzieniu, deportacji do obozu koncentracyjnego oraz prac niewolniczych.
W okresie od września 1939 r. do grudnia 1939 r. działałam aktywnie w polskiej partyzantce na terenie miasta i powiatu Przemyśl. W zgrupowaniu było nas około 16 osób. Zajmowaliśmy się ogólnie pojętą działalnością w tej sferze, czyli roznoszeniem ulotek, ochroną i ratowaniem ludności żydowskiej (dzieci) oraz działaniami dywersyjnymi, tj. wysadzanie mostów i torów na linii Przemyśl-Lwów. W trakcie jednej z takich akcji wysadzania torów w nocy ze starego na nowy rok (1939 na 1940), zostaliśmy rozbici, zaś ja oraz pozostali, którym nie udało się uciec zostaliśmy schwytani przez miejscowe Gestapo i przewiezieni do hitlerowskiego więzienia mieszczącego się na terenie miasta Przemyśl. W początkowej fazie (wraz z innymi) byłam wielokrotnie przesłuchiwana, bita, wyzywana, palce wsadzali mi między drzwi, wyciągali mi paznokcie oraz dochodziło do penetracji cielesnych. Skatowanych, poobijanych i wygłodzonych wrzucano do zakratowanej piwnicy, spełniającej funkcję lokalnego więzienia. Podawano nam jedzenie zgniłe i zrobaczałe, ale najczęściej była to brukiew pastewna, która ze względu na swoje ostre walory smakowe nie nadawała się zazwyczaj do spożycia. W trakcie pobytu w więzieniu, byliśmy wielokrotnie kierowani do pracy przy naprawie torów, wyrębie lasu oraz pracy w kamieniołomie w kierunku na Dobromil pod nadzorem Służby Bezpieczeństwa. Z tego co pamiętam, w maju 1941 r. kiedy rozpoczęła się tzw. "kwestia żydowska" zostałam wraz z innymi pozostałymi przy życiu deportowana do obozów zagłady w Gross-Rosen. Tam pozostałam do końca wojny. Fakt ten wynikał z następujących znanych mi czynników politycznych. Otóż w Przemyślu w okresie wojny mieszkała prawie wyłącznie ludność żydowska. Ponieważ wprowadzając plan jej eksterminacji miejscowe władze nazistowskie musiały mieć do tego możliwości "lokalowe", czyli miejsca, gdzie można by było tych ludzi osadzić, przed wywozem do obozów śmierci. I właśnie ten stan rzeczy spowodował, że wywieziono nas na początku czerwca 1941 po przez obozy przejściowe w Krakowie (Krakau) i Wrocławiu (Breslau) do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. W połowie stycznia 1941 r. dotarliśmy do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, gdzie osadzili nas w zimnych barakach i rozpoczął się kolejny rozdział mojego młodego, ale jakże dojrzałego już życia. Obóz ten przypominał przemyski Kopiec Tatarski-wzgórze, naokoło którego były rozmieszczone drewniane baraki. Obóz otoczony był drutem kolczastym. Warunki były straszne. Piętrowe, zmurszałe prycze, żarłoczne wszy i pluskwy. Nie da się zapomnieć wczorajszej egzekucji, widoku trupów, krzyku torturowanych i głodu. Swoje potrzeby załatwialiśmy w kącie baraku. Panował okropny smród i fetor. Panowały jedynie dobre warunki do umierania. Ludzie padali jak muchy, głównie wskutek odniesionych podczas niewolniczej i ponad ludzkie siły pracy w miejscowym kamieniołomie, fatalnego, zarobaczonego wyżywienia, zimna, brudu i chorób nękających prawie wszystkich więźniów. Tych, co jeszcze żyli szpikowano lekarstwami nieznanego pochodzenia, które w większości przypadków powodowały natychmiastową śmierć. Ciała palono w piecach. Pamiętam, że palenie ciał stawało się rytuałem. Prawie codziennie o 10.30 w nocy, przy akompaniamencie polskiej orkiestry dokonywano tej zbrodni. I ten okropny smród jaki unosił się w powietrzu kilka minut później, pamiętam go do dziś. Była to istna fabryka śmierci. W szczególnym stopniu utkwił mi w pamięci kapo Drozdowski, który specjalizował się w wybitnych metodach maltretowania, bicia i katowania więźniów. Ci, którzy byli silni i postawili sobie za cel, że przeżyją tą męczarnię, to po części psychicznie i fizycznie przetrzymali tą fabrykę śmierci. Ale to co przeszli pozostawiło w nich głęboką odrazę i zadrę, w stosunku do Niemców i chęć odwetu. W styczniu 1942 r. zostałam oddelegowana do pracy niewolniczej do miasta Oels (obecnie teren miasta Oleśnica), gdzie pod nadzorem miejscowych zgrupowań SS i Policji Bezpieczeństwa pracowałam pod przymusem w niemieckich gospodarstwach rolnych. Przebywałam tam do pierwszych dni stycznia 1945 r., kiedy to wskutek nacierającej ze wschodu Armii Czerwonej przetransportowano nas z powrotem do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. 11 lutego 1945 r. obóz koncentracyjny Gross-Rosen został wyzwolony przez Armię Czerwoną. Nie mniej jednak mój czas przeraźliwych represji jeszcze się nie skończył. Wraz z ewakuacją obozu rozpoczętą od stycznia 1945 r. do początku lutego 1945 r. zostałam wraz z innymi osobami "zapakowana" jak bydło na ciężarówki i wywieziona w kierunku tzw. Sudetenland (miasto Saaz - obecnie teren Republiki Czeskiej, miasto Žatec). W trakcie jazdy byliśmy głodni i zmarznięci. Widziałam na własne oczy uciekającą ludność, liczne transporty broni, a przede wszystkim duże grupy pozostałych więźniów nie mających "tak jak ja" szczęścia, z godnością przyciśniętą do ziemi. Nadzy, z narzuconym na plecy kocem, stąpali boso po siarczystym mrozie, bici, poniżani, z wystającymi z przegłodzenia kośćmi. Dzieci, kobiety i starcy, wszyscy bez różnicy szli zapewne już po raz ostatni w rzędach po cztery osoby. Byłam przerażona i pełna współczucia, ale jednocześnie dziękowałam Bogu, że to nie ja tam idę pieszo. Ale byłam świadoma, że już niedługo i ja mogę podzielić ich los. Najgorszym widokiem były roześmiane twarze Hitlerowców, tak jakby wielką przyjemność sprawiało im poniżanie i bicie ludzi, którzy niczym przecież od nich się nie różnili, a w ich odczuciu byli gorsi. Po dotarciu do celu naszej podróży zostaliśmy zgonieniu na centralnym placu miasta i pod nadzorem Gestapo przeszliśmy pieszo do miejscowego lagru, w którym przebywały już osoby (głównie Czesi i Serbowie). I w tym miejscu doczekałam końca wojny. Wyzwolenie nastąpiło w nocy 9 maja 1945 r. 24 maja 1945 roku powróciłam resztką mych sił do Przemyśla z obozów koncentracyjnych na terenie III Rzeszy Niemieckiej. Tego samego dnia postanowiłam powrócić do Boratycz, gdzie kiedyś mieszkałam. Pamiętam, że pod wieczór tego samego dnia, dotarłam do wsi Boratycze, znajdującej się około 20 km na wschód od Przemyśla. Wieś Boratycze, w której mieszkałam, przed wojną należała do Polski. Po wojnie znalazła się na terytorium ZSRR i tu pojawiły się kolejne trudności z przekroczeniem granicy. Z miejscową, kilkuletnią dziewczynką pod płaszczem nocy przekroczyłam granicę. Bardzo się bałam, gdyż wzdłuż pasa granicznego jeździło NKWD. Ale udało mi się dotrzeć do domu. Zastałam tam moją rodzinę pakującą się. Wyjeżdżała bowiem do Przemyśla ze względu na zagrożenie ze strony band ukraińskich nacjonalistów. Rano, 25 maja 1945 r. wraz z rodziną byłam już w Przemyślu. Nigdy nie zapomną tego dnia. Tak bardzo tęskniłam za rodzicami i rodzeństwem, że czułam, iż kocham ich tak jak jeszcze nigdy przedtem. Chwilami, tam gdzieś na obcym zachodzie, traciłam nadzieję, że jeszcze ich zobaczę. Mojej radości i łez szczęścia ze spotkania nie było końca. Wiedziałam, że teraz już wszystko musi się udać. Początkowo zamieszkaliśmy w kamienicy na Bakończycach, która teraz jest już dzielnicą Przemyśla. Urząd Repatriacyjny w Przemyślu przydzielił nam mieszkanie we wsi Korytniki, gdyż posiadaliśmy krowę, konia i musieliśmy ją żywić, a w zniszczonym wojną mieście nie było to możliwe. I tak, od rana 26 maja 1945 roku, zamieszkaliśmy we wsi Korytniki. Zakwaterowaliśmy się w jednym domów, w którym wnętrzu widać było nie skrzętnie zatarte ślady ludzkiej krwi. Zdarzenie to potwierdza, że miała tam już miejsce rzeź niewinnych ludzi. Nie było wyjścia, pozostaliśmy tam na stałe. Pewnej nocy z 26 na 27 października 1945 r., na polskie domy napadła banda UPA. Spaliła prawie wszystkie budynki we wsi i zamordowała prawie wszystkich napotkanych Polaków. Niektórych zastrzelili z karabinów, a niektórych wrzucali żywcem do ognia. Zginęło wtedy około 20 osób, w tym byli mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy (głównie repatrianci ze wschodu). Zdarzenie to miało miejsce pod wieczór, kiedy to na nagle znikąd zrobiło się jasno (widno). Bardzo się przelękłam, gdyż nie wiedziałam co się dzieje. Po chwili zrozumiałam, że na wioskę napadli banderowcy. Dziwnym trafem w tym czasie nie było nikogo w domu, prócz mnie i mojego brata Edwarda Stecyka, który przebywał w tym czasie u sąsiada. Zarówno ojciec, jak i matka byli już w Przemyślu szukając w obawie o swoje i nasze życie nowego dla nas lokum. Po chwili wpada do domu mój brat Edward i mówi do mnie "Uciekajmy!". Ja odpowiadam, ale dokąd, może wzdłuż potoku, ale brat Edward odrzekł, że banderowcy otoczyli całą wieś. Wtedy wpadłam na pomysł, aby schronić się w miejscowej ruinie piwnicy (lepiance ziemnej dla bydła) nieopodal plebani, mieszczącej się przy samej ulicy, którą to banderowcy wracali z łupem po napadzie na wieś Korytniki. W trakcie ucieczki do tej kryjówki napotkaliśmy miejscowego repatrianta Stanisława Mosura, który postanowił do nas dołączyć. Przez dziurkę od klucza piwnicy wraz z moim bratem Edwardem (niestety już zmarłym) i Stanisławem Mosurem, widziałam łuny ognia palących się budynków oraz jęki mordowanych i konających mieszkańców wsi. Mój brat postanowił położyć się na podłodze piwnicy i udawać trupa, gdyż jak stwierdził, gdyby banderowcy zaglądnęli do środka piwnicy zauważyli by trupa i by nie reagowali. Natomiast ja i Stanisław Mosur siedzieliśmy skuleni w obu rogach piwnicy. Nazwisk ofiar nie pamiętam, ponieważ nie znałam tam przybyłych ludzi (w większości repatriantów) oraz z uwagi na zbyt długi okres czasu jaki upłynął od tych tragicznych zdarzeń. Jedyną zapamiętaną osobą, którą znałam, gdyż pochodził on ze wsi Boratycze był Michał Szkółka w wieku około 45 lat, który pozostawił po sobie wdowę Marię (cudem ocalała z rzezi, gdyż nie przyznała się, że to jej mąż), syna Jana (niemowlę) oraz córkę Annę. Ponadto banderowcy wrzucili do ognia dwóch nieznanych mi żołnierzy przebranych za cywilów, którzy powrócili z wojny. Ludzie błagali o litość i darowanie życia, ale Ukraińcy mordowali, upajając się nienawiścią, byli gorsi niż dzikie, wygłodniałe zwierzęta. Nie darowali nikomu życia. Symboliczną dla mnie postacią był Wieliczuk - Polak pochodzący z Tarnopola (repatriant), którego dom znajdował się przy samym potoku, i o ile razy banderowcy starali się spalić jego domostwo, to on tyle raz je gasił, oczywiście niezauważenie. Skryty był w pobliskich gąszczach przy potoku i miał stały dostęp do wody, dlatego też dom jego ocal. Gdyby go oprawcy spostrzegli najprawdopodobniej by już nie żył. Dom, w którym mieszkałam w Korytnikach, został częściowo szczęśliwym trafem uratowany, gdyż w bardzo bliskiej odległości (2-3 metrów), po sąsiedzku mieszkała w drugim domu siostra banderowskiego przywódcy o nazwisku Wójtowicz. Zbrodniarze podpalając poszczególne budynki, podpalili i ten w którym i ja mieszkałam wraz z rodziną. Ale zauważyli, że płomienie z domu zaczynają dochodzić do zabudowania siostry przywódcy banderowców i szybko go ugasili, tak też pożar spowodował jedynie opalenie bocznych okien jednej z ścian domu. Oczywiście dom był splądrowany; w trakcie odjazdu banderowców pozostawili (zgubili) na progu domu jedynie koc. Po tym zdarzeniu wsi już nie było, prócz trzech zachowanych domów (naszego, siostry banderowca i wspomnianego Wieliczuka) oraz Cerkwi Grekokatolickiej; pozostało pogorzelisko ze sterczącymi kominami. Ponadto pamiętam, z relacji nieżyjących już rodziców - Józefa Stecyka (rolnika, w czasie wojny pracownika kopalni gazu w Chodnowicach, Chraplicach) oraz matki Rozalii Stecyk (gospodyni domowej), o tragicznych wydarzeniach we wsi Boratycze (w której mieszkali) oraz pobliskich wsiach Chodnowice, Źrótowice i Husaków. Na początku wojny policja ukraińska zamordowała strzałem w głowę pod synagogą (sobota) w Husakowie młodą żydówkę. W Boratyczach, w leśniczówce mieszkał praktykant leśnictwa wraz z żoną i trójką dzieci. W 1944 roku w ciągu dnia przyszło do jego domu kilku uzbrojonych (przebranych) banderowców, którzy zwrócili się do niego, aby wydał im drewno. Początkowo nikt niczego złego nie podejrzewał, aż do chwili, kiedy to leśniczy chciał założyć kurtkę. Na to przebrani banderowcy odzywają się, żeby kurtkę zostawił żonie. Po tych słowach żona i dzieci wpadły w furię i zaczęły płakać i prosić o litość. Niestety banderowcy byli nieobliczalni. Zabrali go ze sobą (żonę z dziećmi pozostawili przy życiu) i poszli z nim do lasu. Jego żona usłyszała tylko po chwili strzał. Godzinę potem rozpoczęto poszukiwania jego zwłok, ale nie odnaleziono ich. Pracownik leśnictwa zaginął bez wieści. W tej samej wsi, w 1944 roku tylko w innym czasie, sołtysem był Ukrainiec o nazwisku Mularz. Pewnego dnia pojechał do wsi Źrótowice na zebranie gminne i tam został zastrzelony przez banderowców. W tą samą noc taki sam los spotkał jego rodzinę zamieszkałą w Boratyczach. Banderowcy przyszli do jego mieszkania w Boratyczach i zamordowali jego żonę i dwie córki (strzałami z pistoletu), tylko najstarszemu synowi udało się uciec mordercom przez okno domu i tym samym ocalić życie. Do znanym mi członków organizacji UPA należało dwóch Ukraińców : Kiebus i Marko zamieszkujących wieś Boratycze. Natomiast we wsi Chodnowice, również w 1944 roku, została wymordowana przez banderowców cała polska rodzina o nazwisku Banaś, rodzice i dwie córki. Wszystkich zastrzelono w biały dzień. Latem 1944 r. banderowcy uprowadzili z Plebani w Husakowie księdza katolickiego - Marcelego Zmorę. Całą drogę do wsi Mieżyniec, przejechał na wozie, służąc banderowcom jako miejsce do siedzenia. Następnie w swojej kryjówce zmuszali go do wypisywania polskich metryk, a po kilku dniach dokonali makabrycznego mordu. Ciało Proboszcza odnaleziono w Mieżyńcu zakopane w gnoju. Obecne miejsce pochówku nie jest mi znane. Ponadto jest mi wiadome, że dwie osoby w wieku młodzieńczym (córki) o nazwisku Słupecka pochodzące ze wsi Złotkowice w czasie II wojny światowej przeniosły się z obawy o życie do podprzemyskiej wsi (prawdopodobnie Kormanice) do tzw. Liegenschacht - folwarku (dworku), gdzie pracowały. Prawdopodobnie chodziło również o małżeństwo z Ukraińcem z Husakowa o nazwisko Jan Szpytko, którego jedna z nich nie chciała. W zemście za to obie zostały żywcem obdarte ze skóry, wycinając przy tym krzyże na czole i plecach. Do dziś jeszcze słyszę w głowie piski dzieci, krzyki gwałconych brutalnie kobiet oraz bestialsko zabijanych mężczyzn oraz starców ludzi niczemu winnych. Po tych zdarzeniach powróciłam już na stałe do Przemyśla, gdzie już znajdowała się moja rodzina. Zamieszkaliśmy w poukraińskim domu budowniczego Jaroszewicza (wieś Przekopana, gmina Krówniki), przy obecnej ul. Okrężnej 8 w Przemyślu. Wojna się skończyła i należało żyć dalej. Przez dłuższy czas nie potrafiłam mówić o tym, co mnie spotkało. Chciałam jak najszybciej zapomnieć o przeszłości i dlatego pochłaniały mnie bez reszty codzienne obowiązki. Pewnego dnia poznałam Michała Szala, mojego późniejszego męża. Był ode mnie starszy. Pracował jako maszynista. 2 maja 1946 r. pobraliśmy się. Mieliśmy trójkę dzieci: Barbarę, Helenę i Stanisława. Basia zmarła w wieku 5 lat (były to lata 50-te) na udar mózgu. Próbowaliśmy z mężem zrobić wszystko, aby ją wyleczyć. Jeździliśmy po lekarzach po całej Polsce, ale się nie udało. Moja druga córka w wieku ok. 30 lat zachorowała na stwardnienie rozsiane. Ciężko jest mi patrzeć na jej cierpienie, ale jest wytrzymałą osobą, ma to chyba po mnie. Staszek ciężko pracował i teraz poważnie choruje na zwyrodnienie kręgosłupa i stawów. Mam także czworo wspaniałych i mądrych wnucząt oraz trzy prawnuczki. 30 października 1988 r. zmarł na raka wątroby mój maż. I pomimo tego cierpienia jakie towarzyszyło mi przez całe moje życie jestem szczęśliwą babcią. Radość do życia czerpię z tego, że moje dzieci, wnuczęta i prawnuczęta mogą mieć normalne beztroskie dzieciństwo i żyć w wolnym kraju. Przez długi okres powojenny leczyłam się (i nadal się leczę) ze skutków chorób i schorzeń, które są udziałem pobytu w tych strasznych miejscach odosobnień. Jestem kombatantem - inwalidą wojennym I grupy w związku z pobytem w obozie koncentracyjnym. Mieszkam na stałe w Przemyślu, przy ulicy Przejazdowej 3, w domu jednorodzinnym wraz z wnuczką. Jestem schorowana i nie chodzę, stale zażywam silne leki przeciwbólowe. Stefania Szal, Przemyśl, 22.03.2003 r.
|