Spis wspomnień
Leon Karłowicz
27 Wołyńska Dywizja
Piechoty AK była najliczniejszą formacją wojskową Polski Podziemnej na
terenie kraju w latach II wojny światowej. Liczyła 7 tysięcy ludzi pod
bronią i pozostawała pod jednym dowództwem, przemieszczała się i przeprowadzała
akcje zbrojne wszystkimi siłami w sposób, jak to czyniły regularne jednostki
wojskowe.
Przez okres jednego miesiąca prowadziła z Niemcami walki frontowe na odcinku ponad 50 km w trójkącie Kowel - Włodzimierz - Luboml, wiążąc znaczne siły niemieckie w tym rejonie. Trzykrotnie okrążona przerywała pierścień wojsk nieprzyjacielskich i wychodziła zwycięsko z "kotłów". Walczyła także na Polesiu i północnej Lubelszczyźnie aż do chwili podstępnego rozbrojenia przez armię sowiecką i NKWD pod Skrobowem k. Lubartowa 25.07.1944 r. Na całym szlaku walk, liczącym ponad 500 km, straciła ponad 1000 poległych i wielu zaginionych bez wieści. 27 WDP AK powstała z samodzielnie operujących na Wołyniu oddziałów partyzanckich i placówek samoobrony, ratujących ludność polską przed krwawymi napadami ukraińskich szowinistów, dokonujących straszliwej "czystki etnicznej" na kresach południowo-wschodnich ówczesnej Rzeczypospolitej. W drugiej połowie stycznia 1944 r. na rozkaz dowódcy Okręgu Wołyń płk. "Lubonia" - Kazimierza Bąbińskiego przystąpiono do realizacji planu "Burza" na tyłach armii niemieckiej i tworzenia ze wspomnianych oddziałów jednej dużej formacji wojskowej. Miejscem koncentracji był rejon Zasmyk i Kupiczowa na południe od Kowla, dokąd pospieszyły samodzielne dotąd oddziały. Tak powstała 27 WDP AK. W drugiej połowie lutego tegoż roku były już zorganizowane kompanie, bataliony i pułki. W miesiąc później Dywizja wyruszyła na front przeciwko siłom niemieckim. Obok różnych służb pomocniczych, jak łączność, kwatermistrzostwo, duszpasterstwo, kompania saperów i in., miała 27 Dywizja AK także własną służbę zdrowia, która chlubnie zapisała się w jej dziejach. Oficjalnego określenia "służba zdrowia" w ówczesnej sytuacji partyzanckiej i leśnej nie używało się. Mówiło się po prostu o lekarzach i sanitariuszkach (nie "pielęgniarkach"), do których można było zwracać się z każdą dolegliwością, nie mówiąc o ranach. Lekarze byli wcześniej pracownikami szpitali, głównie w Kowlu i Włodzimierzu Woł., ale np. dr "Gryf" - Grzegorz Fedorowski przyjechał na Wołyń z Warszawy. Wszyscy jako członkowie konspiracji, gdy powstawała 27 Wołyńska Dywizja, otrzymali od władz Polski Podziemnej rozkaz wstąpienia w jej szeregi. Podobnie sanitariuszki: pracowały w szpitalach, posiadały wysokie kwalifikacje zawodowe, teraz w warunkach leśnych służyły sprawie polskiej z całego serca dumne, że to właśnie one zostały wezwane przez przełożonych do służby w szeregach partyzanckich. W warunkach nieustannych walk, ciągłego zagrożenia, przemarszach, krwawych potyczkach sanitariuszki chyba jeszcze gorliwiej spełniały swoje samarytańskie obowiązki niż poprzednio w spokojnych miejskich szpitalach. Sióstr z wysokimi kwalifikacjami było w Dywizji niewiele, zaledwie kilka, ale wkrótce przyszły im z pomocą młode dziewczęta, które na apel dowództwa Dywizji pospieszyły do oddziałów, by pod opieką lekarzy, przede wszystkim dra "Gryfa" i doświadczonych starszych koleżanek odbyć krótkie kursy szkoleniowe. Na tyle jednak dokładne, że już po paru tygodniach skromne adeptki służby pomocniczej doskonale dawały sobie radę zarówno w szpitalach polowych, ubogich, prowizorycznych, jak i w czasie bitew. Trzeba zaś wtedy było pod gradem kul udzielać pomocy rannym chłopcom, znosić ich z pola walki, zapewniać leżącym na noszach lub wozach konnych spokój i należyte warunki do czasu, gdy znajdą się na stołach operacyjnych, a potem pod fachową opieką lekarzy przez okres rekonwalescencji. Dowództwo Dywizji przyjęło zasadę, że każdy batalion będzie miał własnego lekarza oraz 2-4 sanitariuszek. Opiekę nad szpitalem polowym: jednym w kowelskiej "Gromadzie" i drugim w łucko-włodzimierskiej "Osnowie" (kryptonimy pułków), będą sprawowali osobni lekarze z odpowiednią liczbą sanitariuszek. Naczelnym lekarzem dywizyjnym został mianowany dr Jan Matulewicz - "Sęp". Niektóre bataliony, z braku wykwalifikowanych lekarzy, musiały zadowolić się felczerami. Gdy zachodziła potrzeba, lekarze batalionowi pomagali sobie nawzajem, zwłaszcza po większych bitwach, kiedy w niektórych jednostkach liczba rannych była szczególnie duża. Do połowy marca 1944 r. główny szpital "Gromady" znajdował się w Kupiczowie, osadzie zamieszkałej w przeważającej mierze przez ludność czeską, bardzo życzliwą Polakom. "Osnowa" miała swój szpital w miejscowości Turówka i Sieliski koło Włodzimierza. Potem w wyniku zaciętych walk i natarcia niemieckich wojsk pancernych, obydwa szpitale zostały umieszczone na wozach i jechały za przemieszczającymi się z miejsca na miejsce batalionami, prowadzącymi nieustanne krwawe zmagania z wrogiem. Rannych zaczęło gwałtownie przybywać. Lekarze i sanitariuszki dwoili się i troili, by sprostać niełatwym zadaniom zapewnienia rannym niezbędnej opieki. Tymi krótkimi wspomnieniami pragnę złożyć hołd należny ówczesnym wołyńskim lekarzom, a szczególnie siostrom za ich nadludzką chwilami pracę, za ich poświęcenie, całkowite oddanie się służbie cierpiącym żołnierzom. Leżałem wtedy z potrzaskaną ręką na jednym z wozów, a że nogi miałem zdrowe, mogłem od czasu do czasu odwiedzać rannych kolegów na sąsiednich wozach, czasem komuś pomóc, usłużyć, a przede wszystkim obserwować pracę dywizyjnej służby zdrowia. Trudno było niekiedy uwierzyć, że młodziutkie koleżanki z niedawnej szkolnej ławy, po bardzo krótkim przeszkoleniu, potrafią z taką umiejętnością, precyzją, pielęgnować rannych i tak wytrwale, prawie bez snu, bez chwili prawdziwego odpoczynku być nieustannie na posterunku, krzątać się około leżących, jęczących, obolałych. Wozy w liczbie około 300 stały w lesie pod gołym niebem, a był kwiecień. Dni były pogodne, ale i padał śnieg, deszcz, w nocy przymrozki. Ranni marzli, wołali o pomoc, o przykrycie, poprawienie poduszki, zmianę bandaży. Dziewczęta bez przerwy biegały od krańca po kraniec szpitalnego obozowiska i bez szemrania, bez cienia skargi lub niechęci spełniały posługi z iście anielską cierpliwością, troską i uśmiechem na twarzy. Pokrzepiały cierpiących, wykonywały bez szemrania każdą prośbę, zawsze pogodne, pełne szczerej życzliwości. Wszystko to wymagało ogromnego hartu, odporności psychicznej i fizycznej, samarytańskiego serca i niecodziennej dobroci. Gdy raz spytałem jedną z koleżanek filigranowej budowy czy nie za ciężka to dla niej praca, usłyszałem krótką odpowiedź: "A ci co leżą i jęczą z bólu, mają lżej? Lepiej?" Taka była postawa owych dzielnych wołyńskich pielęgniarek, które służbę rannym i chorym rozumiały nie tylko jako święty obowiązek, lecz także zwykłą powinność Polki, dumnej z faktu przyjęcia jej do Dywizji i obdarzenia zaufaniem, skoro powierzono jej opiekę nad ciężko cierpiącymi. Mimo niebezpieczeństwa, bliskości frontu, mimo przelatujących ciągle nad lasem pocisków artyleryjskich, niekiedy rozrywających się w pobliżu, mimo częstokroć głodu, chłodu, dziewczęta trwały na swoich placówkach niczym prawdziwi liniowi żołnierze. Kiedy 20 kwietnia 1944 r. Dywizja została okrążona przez siły niemieckie, a po upływie doby zdołała wydrzeć się z "kotła", następnie poniósłszy znaczne straty przedostać się na Polesie, nastąpiły dla całego wojska jeszcze trudniejsze dni. W każdej wsi placówki niemieckie, nieustanne krwawe potyczki i zmiany miejsca postoju. Szpital na wozach pozostał w lesie, zajęty potem przez Węgrów. Ranni wymagali transportu na noszach. Przemarsze po pas, a bywało, że i po szyję w poleskich bagnach. W dodatku przy doskwierającym głodzie. Nasze sanitariuszki i lekarze wykazali większy zasób sił psychicznych i odporności fizycznej, niż można było oczekiwać. Często po całonocnym przedzieraniu się po przepastnych moczarach rano plutony i kompanie, wyczerpane do ostateczności, układały się w gęstwinach leśnych i z miejsca zapadały w kamienny sen. Dziewczęta tym czasem spieszyły do rannych, niesionych przez kolegów, by opatrzyć obolałe miejsca, zmienić zamoczone bandaże, nakarmić resztkami suchego chleba. Dopiero wtedy, wykonawszy pielęgniarski obowiązek, układały się na suchszych miejscach na zasłużony odpoczynek. Zdarzało się i tak, że zaledwie owa wolna chwila nadeszła, podrywał wojsko alarm i zanurzano się znowu w podmokłe poleskie knieje. Bywało również, że krótki sen przerywały dziewczynom wołania rannych, potrzebujących pomocy. W tych warunkach służba naszych sanitariuszek była przykładem prawdziwego heroizmu, trudnego dziś do wyobrażenia. A to są niepodważalne fakty. Byłem raz świadkiem następującego przypadku. Nasz patrol natrafił gdzieś w zaroślach na kilkunastu rannych sowieckich żołnierzy, od kilku dni leżących w bagnie o głodzie i bez pomocy lekarskiej. Przetransportowano ich do naszego szpitala. Rano zwróciłem uwagę na jakiś dziwny ruch przy części wozów na skraju obozowiska. Postanowiłem podejść tam. Byłem już niedaleko, gdy poczułem dochodzącą stamtąd okropną woń. Nasze dziewczęta rozcinały mundury klejące się od błota, wodorostów i ropy zmieszanej z zakrzepłą krwią, niesamowicie wprost cuchnące. Rzucały na kupę części uniformów, myły rany, bandażowały, owijały żołnierzy w koce i układały na wymoszczonych słomą wozach. Ranni patrzyli na swe wybawicielki z niemym uwielbieniem. Nie potrafiłem zrozumieć, jak młode dziewczęta potrafiły wytrwać w takim powietrzu około 2 godzin. Gdy zakończyły opatrunki, zakopano cuchnącą odzież, podszedłem do jednego z wozów i spytałem, dlaczego doprowadzili się do takiego stanu? "To naszy druzija brosili nas w bołoto i paszli k'czortu!" - odpowiedział zapytany. Polskie sanitariuszki jeszcze urosły w naszych oczach. Zdarzyło się kilka razy, że chorych, ciężko rannych nie można było dalej transportować. Groziło to im śmiercią. Zostawiano wówczas takiego żołnierza w jakimś zamieszkałym chutorze, a któraś z sanitariuszek zgłaszała się na ochotnika zostać z nim jako opiekunka, Poświęcenie takiej dziewczyny nie da się wyrazić słowami. Wszędzie Niemcy nie mający dla Polaków żadnych względów. Określali ich jednym słowem "banditen" i likwidowali bez namysłu. Kręcili się ukraińscy banderowcy. Byli jeszcze gorsi od Niemców. Nie brakowało szajek rabunkowych. Dowódcy wręczali Poleszukom dolary, czasem carskie 5-rublówki w złocie za przechowanie i żywienie. Lecz i za taką cenę trudno było o kawałek chleba czy lada kartofel. Pozostawione sanitariuszki dokonywały cudów męstwa i ratowały swoich podopiecznych. A za to niejedna pojechała "na białe niedźwiedzie", gdy tereny te zajęli sowieci. Uznali je za "szpionów", "agentki obcego wywiadu" i bez sądu skazywali bohaterskie dziewczyny na deportacje. Dziś środowiska 27 Wołyńskiej Dywizji AK fundują swoim zasłużonym dziewczynom tablice pamiątkowe, wspominają je w różnych publikacjach, lecz niewiele to znaczy w porównaniu do ogromu poświęceń okazanych niegdyś przez młodociane wołyńskie Polki. Ogół naszego społeczeństwa niewiele o nich wie. Wolimy podkreślać "zasługi" nie-Polaków.
Leon Karłowicz
"Gazeta Lekarska" - nr 12, 2001. |