Spis wspomnień
Zofia Szwal - wieś Orzeszyna Kiedy w 1967 r. stanęłam po raz pierwszy od 1943 r. na Wołyniu, to ucałowałam ziemię. Przywiozłam jej grudkę i kwiaty, które zasuszyłam, żeby chociaż powąchać i przytulić do serca - mówi Zofia Szwal. - Mam tę ziemię i zapowiedziałam dzieciom, żeby włożyły ją do mojej trumny. Bo jeśli jest coś dobrego we mnie, to chyba dała mi to ta ziemia. Zofia Szwal od ponad trzydziestu lat szuka kości swoich rodziców i najbliższych sąsiadów, którzy zostali rozstrzelani w ich rodzinnej Orzeszynie. Wie dobrze, gdzie znajduje się zbiorowa mogiła. Na skraju wsi pod lasem Ukraińcy kazali wykopać dół i wrzucali zabitych. Przyjeżdża z łopatą. Udało się jej odkopać pojedyncze kości. Miejscowe władze ukraińskie boją się podjąć jakąkolwiek decyzję, a Kijów odmawia zgody na ekshumację. - Przecież kości zmarłych nikomu nie mogą zagrażać - kręci głową Zofia Szwal. - Dawniej było łatwiej - dodaje Teresa Radziszewska. Dziesięć lat temu przeniosła kości swoich rodziców i trójki rodzeństwa z Aleksandrówki koło ukraińskiego Kowla na cmentarz w okolice Zamościa. Gdy przyjechała do Aleksandrówki, Ukrainka, która pamiętała jej rodzinę, powiedziała, że jej najbliżsi leżą tam, gdzie rośnie dzika róża samosiejka. Wszyscy we wsi wiedzieli, że to mogiła zamordowanych Polaków. Zgodę na ekshumację wydały lokalne władze. Nie było żadnych problemów. Tu była wieś Zagaje Helena Busiakiewicz bała się wcześniej przyjechać na Wołyń. Ojciec uratowany, podobnie jak ona, przed śmiercią prosił, by kiedyś zobaczyła rodzinne Zagaje. Zdecydowała się dopiero w tym roku w czerwcu. Gdy wysiadła z auta, nie mogła uwierzyć, że to jej rodzinna wioska. Przecież to jest puste pole, nie ma ani jednego drzewa. - Tutaj było z 50 domów, szeroka droga między nimi - pokazuje. - A dzisiaj bezgraniczna pustka. Do dziesiątego roku życia tutaj mieszkałam. Tu była szkoła. Był piękny, słoneczny dzień, 11 lipca, godzina piętnasta. Razem z siostrą byłyśmy w polu. Nagle przybiegła kuzynka i kazała nam uciekać - wspomina Helena Busiakiewicz. - Straszny popłoch się zrobił. Tato zaczął zaprzęgać konie, ale przyszedł Szewczyk, nasz nauczyciel, i powiedział: "Nie jedźcie, oni nas celowo wypędzają". Zaczęliśmy uciekać. Prababcia została, staruszka nie mogła biec. Nasz stryj miał kryjówkę. Wykopał wcześniej dół przykryty gałęziami. Schowałam się, ze mną jeszcze 14 osób. I myśmy się uratowali. Resztę zabili. Całą rodzinę. Doznałam szoku, patrząc, jak zabijają moją mamę. Ziemia pachniała chlebem Wołyń sprzed lat sześćdziesięciu, siedemdziesięciu. Na starych fotografiach widać eleganckich, uśmiechniętych ludzi. Miasta, takie jak Kowel, Łuck, Włodzimierz, we wspomnieniach pozostały jako schludne i urokliwe miasteczka. Dzisiaj nie mają żadnego charakteru. Wszędzie brudno, z głośników ryczą sowieckie pieśni. Hotele, z zewnątrz eleganckie, w środku kompletnie zdewastowane. W restauracji trudno cokolwiek zamówić, cały personel pijany. Już o siódmej rano każdy zamawia przynajmniej dwa kieliszki czystej, a kasjerka musi się trzymać szuflady. Jest tak pijana, że inaczej nie ustoi. Trudno się doprosić o kromkę świeżego chleba. Jeszcze mają pretensje, że przychodzimy i robimy zamieszanie. W pamięci Leokadii Grzybowskiej pozostały Ukrainki, którym zazdrościła czystości w domu i wokół niego. Trudno się jej pogodzić ze zmarnowaniem wszystkiego, co było w jej Aleksandrówce koło Łucka. Połowę mieszkańców stanowili Zawilscy, rodziny synów i braci jej babki Aleksandry, od której imienia nazwano wieś. Dzisiaj do Aleksandrówki nie ma drogi. Jedziemy tam, posługując się mapą, którą Wołyniacy narysowali na podstawie przedwojennych planów, bo po polskich miejscowościach nie ma śladu. Jedziemy wzdłuż lasu, potem przez środek pola. Mamy wrażenie, że się gubimy, ale dawna mieszkanka tych ziem po linii lasów i sobie tylko znanych znakach wskazuje drogę. Docieramy do Aleksandrówki. Wokół gładkie pole, nie zaorane i nie zasiane. - Na wiosnę, jak się orało, ta ziemia pachniała chlebem - mówi Leokadia Grzybowska. - Śliczna była ta ziemia, sady, piękne kwiaty, pasieki przy każdym domu, ogromne pola dojrzałych winogron. Wszystko Ukraińcy zniszczyli. Tu były eksportowe młyny, które mełły na eksport mąkę. Wołyńską mąkę uważano za najlepszą. Mykoła, porządny człowiek Leokadia Grzybowska może, jak powiada, podziękować Ukraińcom, że jest ślepa, a w nodze i całym boku ma pełno śladów po odłamkach od granatu, który do jej domu 2 kwietnia 1943 r. wrzucił sąsiad o nazwisku Wołoszyn. Pamięta, że ojciec powtarzał: "Zawsze pamiętaj, brat daleko, siostra daleko, a sąsiad za miedzą". I właśnie ten sąsiad powiedział potem, że szkoda mu Lodzi i Antosi, tylko ojca chciał zabić. Leokadia Grzybowska ma wielu przyjaciół Ukraińców. Prowadzi nas do Mykoły Stasiuka. Jego rodzice schowali Irenkę, której matka postrzelona umarła w polu. Irenka długo leżała przy matce, ale gdy się zorientowała, że ona nie żyje, przybiegła do Stasiuków. Znała ich, bo z Mykołą razem się bawili. - Ja jeszcze mały byłem. To straszne bandyctwo było. To nie po naszemu - mówi Stasiuk. Po dwóch tygodniach jego matka zawiozła Irenkę do Polaków w Łucku. Irena do dzisiaj mieszka w Polsce i dwa lata temu przyjechała mu podziękować. Za bardzo porządnych Ukraińców Leokadia Grzybowska uważa rodzinę Romana Łukaszenki z miejscowości Żabcze. On sam twierdzi, że nie poszedł do partyzantki, bo Niemcy i Rosjanie prowadzili taką politykę, żeby skłócić Polaków z Ukraińcami. Dwie kobiety przypadkowo spotkane na drodze do Kowla powiedziały nam, że Filemon Procyniuk jest znany we wsi, bo zawsze chwalił się, że własnymi rękami wymordował Polaków. - Pan Bóg pokarał go kalectwem - dodają, żegnając się trwożliwie. Pani Leokadia znajduje dom Procyniuka. Pyta go, czy to prawda, że był w Ukraińskiej Powstańczej Armii. - A gdzie się miałem podziać - odpowiada jej starszy, kulejący mężczyzna. - Matka mi umarła i poszedłem do UPA. Byłem tylko woźnicą. Woziłem oddział tam, gdzie mi kazali - dodaje. Kiedy pytamy, czy to prawda, że w tej wsi wymordował Polaków, kategorycznie zaprzecza. Powtarza, że tylko woził swój oddział i niczego nie widział, niczego nie słyszał. Katorżnik z krwią na rękach Mełetij Semeniuk, przewodniczący UPA na Wołyń, przesiedział w więzieniach 26 lat. Był w Kazachstanie i Norylsku w katorżniczej zonie. Członkami dzisiejszej organizacji UPA są najczęściej ci, którzy sami nie brali udziału w walce, uczestniczyły w niej ich rodziny. Tłumaczą, że na Ukrainie UPA to tak jak w Polsce AK. Oni musieli walczyć o niepodległą ojczyznę. Mełetij Semeniuk był - jak sam mówi - wychowany w nacjonalistycznym duchu. Jego ojciec walczył u Petlury. W sierpniu 1941 r. wstąpił do OUN. - Wołyń - mówi - to były ziemie ukraińskie. Polacy stanowili tylko 16 proc. ludności. Polityka władz polskich była szczególnie represyjna. Likwidowali szkoły, burzyli cerkwie na Chełmszczyźnie, przeprowadzali pacyfikacje. Jego brata polscy policjanci pobili i aresztowali tylko dlatego, że miał książki Szewczenki. - Polacy tego nie chcą zrozumieć, ale nienawiść narastała wiekami - powiada. Semeniuk wywieszał plakaty, które wzywały Polaków do opuszczenia Wołynia, ale również - jak twierdzi - by razem z UPA walczyli przeciw Niemcom. Ma pretensje, że rząd londyński wprawdzie przysyłał delegatów na rozmowy z UPA, ale w Londynie nie wyobrażano sobie nowych granic Polski bez Wołynia i Galicji. Powtarza, że to nie UPA zaczęła zabijać AK, ale AK zaczęła zabijać UPA. Henryk Kata, żołnierz 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, kategorycznie temu zaprzecza. On właśnie ubezpieczał dwóch delegatów podziemia, którzy pojechali na rozmowy z UPA. Z tych rozmów już nie wrócili - zostali rozerwani końmi w Kustyczach. Do dziś nie wiadomo, gdzie jest ich grób. Kiedy na jego oczach wybito 11 lipca całą wieś Dominopol, zrozumiał, że musi wstąpić do oddziału samoobrony. Rozpoczęli walkę 31 sierpnia. Każdy przychodził z jakimś karabinem. W Zasmykach jego oddział odbył chrzest bojowy. Dwie sotnie UPA zostały rozbite, a oni dozbroili sobie drugi pluton 120 ludzi i mogli już robić wypady dające poczucie siły. Podkreśla, że w polskich oddziałach zabójcy groził natychmiast sąd polowy. Ale takie rzeczy się zdarzały. Byli tacy, którym na ich oczach wymordowano rodziny. - Dowództwo zabraniało zemsty, a nasi księża głośno nawoływali: "Tylko nie zemsta" - mówi Henryk Kata. Zastanawia się, czy mógłby podać rękę UPO-wcowi. Po namyśle odpowiada, że takiemu, który nie zabijał cywilnych bezbronnych Polaków, może tak. Gdy doszło do spotkania Mełetija Semeniuka, przewodniczącego UPA na Wołyń, i Henryka Katy, żołnierza 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, Ukrainiec wyciągnął rękę i powiedział, że powinni położyć kres nienawiści, wybaczyć wzajemną krew, objąć się, pocałować, bo Ukraina nie może żyć bez Polski, a Polska bez Ukrainy. Henryk Kata zapytał wtedy, co skłoniło UPA do tego, że okrążali wsie i zabijali niewinnych ludzi w bestialski sposób. W odpowiedzi usłyszał przykłady miejscowości, w których Polacy zabijali Ukraińców. Przypomniane zostały też zbrodnie, jakie popełniali Polacy służący w policji niemieckiej. Było jasne, że dla obu mężczyzn ważne jest wyrzucenie z siebie wszystkich nagromadzonych przez lata krzywd. Wreszcie Henryk Kata, żołnierz AK, powiedział, że jeśli podanie ręki może położyć kres tej historii, dzielącej ich od dziesiątek lat, to on podaje rękę. Jadwiga Nowakowska, "Wprost" nr 28/2003 (1076) |