Spis artykułów

Zapomniane ludobójstwo

Piotr Zychowicz


    Nauczyciele i uczniowie szkoły w Zagajach na Wołyniu - zamordowani podczas napadu UPA.
    Źródło: zbiory Małgorzaty Szot-Wróblewskiej.

    Dzieci nabite na sztachety płotu, kobiety z wyciętymi płodami, księża topieni w studniach. Nigdy Polacy nie byli mordowani tak bestialsko jak na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.

    "Ułożyli nas rzędem. Twarzami do ziemi. Mama, ciocia, babcia i inni krewni. Ja leżałem obok mamy. Przytuliła mnie mocno" - opowiadał mi Aleksander Pradun. - Potem usłyszałem wystrzały. Każdy kolejny coraz bliżej. Pradun leżał bez ruchu, udając martwego, a wokół trwała rzeź. Słyszał strzały, krzyki przerażonych, konających ludzi, błagania o litość, przekleństwa oprawców. Czerwone, kąsające mrówki obeszły mu całą twarz. Leżał w niewygodnej pozycji, w brzuch wbijał mu się ścięty pniak. Wiedział jednak, że jeżeli się poruszy, to natychmiast zginie. Wreszcie kanonada ucichła, mordercy dobili rannych kolbami karabinów i poszli.

    - Słyszałem jeszcze, jak na odchodnym szydzili ze swoich ofiar - relacjonował Pradun. - Krzyczeli: "Tu leżą zabite polskie mordy!". Po pewnym czasie ostrożnie podniosłem się z ziemi. Wokoło zobaczyłem kilkaset zakrwawionych trapów. Byłem w szoku. Zawołałem: "Kto żyw, niech ucieka!". Wstało jeszcze kilka osób i odeszliśmy w stronę płonącej wsi. Chociaż minęło 70 lat, nadal trudno mi o tym mówić. To, co wtedy widziałem, prześladuje mnie do dziś...

    Podczas całej mojej pracy zawodowej rozmawiałem z setkami świadków historii, często ocalałymi z rozmaitych zbrodni. Rozmowa z Aleksandrem Pradunem była spośród nich wszystkich najbardziej dramatyczna i wstrząsająca. Pradun w momencie, gdy rozegrała się opisana przez niego scena, miał 13 lat. Mieszkał w miejscowości Ostrówki na Wołyniu. 30 sierpnia 1943 r. na tę miejscowość napadł kureń Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPĄ), dowodzony przez "Łysego". Mężczyzn i starszych chłopców zamordowano we wsi, roztrzaskując im czaszki. Siekierami, pałkami, maczugami i młotami do uboju bydła. Kilka osób zostało utopionych w studniach, a miejscowemu księdzu ucięto głowę.

    Kobiety i dzieci planowano spalić żywcem w kościele, ale na miejsce przybył niemiecki patrol i zaczął strzelać do upowców. Wycofali się więc na pobliskie pole, pędząc przed sobą przerażonych Polaków. To właśnie tam doszło do masakry, w której zginęła mama Praduna. "Ukrainiec strzelił do dziecka - wspominał jeden z ocalonych. - Lat może trzy-cztery. Pocisk zerwał mu czaszkę i to dziecko wstało, a następnie, płacząc, biegało to w jedną, to w drugą stronę, z otwartym, pulsującym mózgiem".

    Ciała 250 polskich kobiet i dzieci leżały na polanie przez kilka dni. Nocami żerowały na nich dzikie zwierzęta. Wreszcie gdy ciała znalazły się w zaawansowanym stadium rozkładu, UPA spędziła na miejsce Ukraińców z jednej z sąsiednich wsi i kazała im je pogrzebać. Ofiary spoczęły w olbrzymiej, masowej mogile. Miejsce to mieszkańcy nazwali później Trupim Polem, bo jeszcze przez wiele lat deszcze wymywały tam ziemię i na powierzchni pojawiały się ludzkie szczątki.

    Wieczorem po masakrze mordercy urządzili w lesie huczną ucztę, podczas której samogonem opijali "zwycięstwo" i dzielili się łupami. "Łysy" w sprawozdaniu dla referenta krajowego prowodu OUN "Ołeha" raportował: "Zlikwidowałem wszystkich Polaków od małego do starego. Wszystkie budynki spaliłem, a mienie i bydło zabrałem dla potrzeb kurenia".

    Historycy oceniają, że w Ostrówkach zamordowano około 500 Polaków, a w Woli Ostrowieckiej około 600. Do tego jeszcze kilkaset ludzi w okolicznych miejscowościach. W sumie 1,7 tys. osób. Była to jedna ze zbrodni składających się na ludobójstwo Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. W latach 1943-1945 na tych terenach - jak ocenia znakomita badaczka Ewa Siemaszko - Ukraińcy zgładzili około 130 tys. ludzi.

    Kto?

    Mordercy wywodzili się z dwóch grup. Jedni byli żołnierzami UPA, która z kolei stanowiła zbrojne ramię skrajnie szowinistycznej, totalitarnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). W przypadku tych ludzi motywem działania była zbrodnicza ideologia. Drudzy wywodzili się z miejscowego ukraińskiego chłopstwa, byli sąsiadami ofiar. W ich przypadku motywem działania była na ogół chciwość. Swoje ofiary ograbiali bowiem z dobytku.

    To jednak OUN rozpoczęła spiralę mordów, to ona dała sygnał do "rzezania Lachów". Do pierwszych antypolskich wystąpień doszło już zresztą w roku 1939, gdy II RP załamała się w wyniku wspólnego niemiecko-sowieckiego uderzenia. Ukraińscy bojówkarze na terenie Galicji Wschodniej opanowywali wówczas drogi, mosty, niszczyli linie komunikacyjne, zajmowali urzędy pocztowe i posterunki, a nawet całe miasteczka. Pod kontrolą OUN znalazła się m.in. miejscowość Stryj.

    Ukraińcy rozbrajali i mordowali oddzielających się od jednostek żołnierzy, a nawet ostrzeliwali pomniejsze oddziały. Dochodziło też do pierwszych, wyjątkowo brutalnych, ataków na polską ludność cywilną. Do pacyfikacji doszło w Potutorach, Sławentynie i kolonii Jakubowce. W miejscowościach tych wymordowano po kilkadziesiąt osób. Z dymem puszczano także polskie dwory, ścigano osadników wojskowych i ich rodziny.

    Szybkie opanowanie ziem wschodnich przez Armię Czerwoną sprawiło jednak, że rebelia prędko wygasła. Wszyscy obywatele wschodniej Polski - zarówno Polacy, jak i Ukraińcy - znaleźli się w żelaznym uścisku Sowietów. OUN nie zrezygnowała jednak ze swoich planów. Czekała na kolejną okazję. Plany te były zaś niezwykle proste: usunąć Polaków z "rdzennych ziem ukraińskich", aby stworzyć samoistną Ukrainę dla Ukraińców.

    Na początku w rozmaitych dyskusjach i projektach działacze OUN opowiadali się raczej za "ostatecznym rozwiązaniem kwestii polskiej" poprzez masowe wypędzenie. Za wyrzuceniem Polaków za San. Eksterminację przewidywano tylko dla "wyjątkowo zatwardziałych" przedstawicieli elit. Z czasem jednak, pod wpływem wielkiego wrażenia, jakie na nacjonalistach ukraińskich zrobił Holokaust, plan zmieniono. Zginąć mieli wszyscy Polacy.

    "Jeżeli chodzi o sprawę polską - oceniał na początku 1943 r. jeden z oficerów UPA - to nie jest to zagadnienie wojskowe, tylko mniejszościowe. Rozwiązujemy je tak jak Hitler sprawę żydowską. Chyba że Polacy usuną się sami". Ponieważ przywódca OUN Stepan Bandera przebywał wówczas w niemieckim obozie koncentracyjnym Sachsenhausen, plan wcielenia w życie jego rasistowskich koncepcji wzięli na siebie dowódcy niższego szczebla.

    Jednym z nich był Dmytro Klaczkiwski "Kłym Sawur", członek prowidu OUN. W czerwcu 1943 r. wydał on tajną dyrektywę "całkowitej, powszechnej, fizycznej likwidacji ludności polskiej". Zgładzeni mieli być wszyscy Polacy. Bez różnicy - młodzi czy starzy, kobiety czy mężczyźni. Na celowniku znaleźli się także Ukraińcy z rodzin mieszanych oraz ci, którzy pomagali Polakom lub odmawiali brania udziału w rzezi.

    Jak?

    Podczas II wojny światowej naród polski padł ofiarą wielu zbrodni. Mordowali nas Niemcy, mordowali bolszewicy, w podwileńskich Ponarach mordowali nas Litwini, a podczas powstania warszawskiego nawet Turkmeni i Azerowie. Żadne zbrodnie na narodzie polskim nie przybrały jednak tak makabrycznej, tak mrożącej krew w żyłach formy, jak ludobójstwo na Wołyniu. Był to istny horror.

    Już pierwszy mord, dokonany w Parośli 9 lutego 1943 r., miał wyjątkowo bestialski przebieg. Upowcy okrążyli wieś i podali się za sowieckich partyzantów. Kazali się nakarmić i napoić. Po zakończeniu obiadu oznajmili Polakom, że muszą ich związać, aby Niemcy nie oskarżyli mieszkańców o współpracę z bolszewikami. Skrępowanych sznurami ludzi Ukraińcy położyli twarzami do ziemi.

    Rozpoczęła się masakra. Polacy - około 150 osób - zostali zamordowani siekierami. Na początku pojedynczymi uderzeniami w głowę, z czasem napastnicy wpadli jednak w jakiś krwawy amok. Niektóre ofiary zostały porąbane na sieczkę. Dzieci zabijano uderzeniami obuchów. Jeden z noworodków został przygwożdżony do stołu nożem kuchennym z taką siłą, że później nie można było uwolnić ciała. Parośla przestała istnieć.

    Apogeum mordy na Wołyniu osiągnęły w lipcu 1943 r. Wówczas jednej nocy ginęło po kilka tysięcy ludzi. Zdecydowanie najkrwawszym dniem był 11 lipca - tzw. wołyńska krwawa niedziela, podczas której spacyfikowanych zostało blisko 100 polskich miejscowości.

    Wołyń w owych dniach wyglądał jak piekło na ziemi. Za dnia niebo spowite było kłębami gęstego, czarnego dymu. W nocy jaśniało łuną trawiących polskie wsie pożarów. Po polach niosły się złowrogie, ponure pieśni, w kuźniach wykuwano broń, a w cerkwiach popi święcili noże mające oddzielić "polski kąkol od ukraińskiego zboża". Drogami i polami przemieszczały się oddziały UPA. Ich członkowie byli czarni od prochu i zakrzepłej krwi ofiar.

    Mordy dokonywane na Polakach noszą wszelkie znamiona mordów rytualnych. W epoce broni palnej używano bowiem do nich noży, cepów, kos, siekier, wideł, prętów, orczyków, specjalnych maczug i sztyletów. Ludzi przerzynano na pół piłami do drewna, topiono w studniach, palono żywcem, rozrywano za pomocą koni. Wycinano ofiarom języki i genitalia, wyłupiano oczy. Zdzierano żywcem skórę, nabijano na pal.

    Kobiety były gwałcone, obcinano im piersi, wbijano rozmaite przedmioty w krocze. Ciężarnym wyrzynano z brzuchów płody i nabijano je na widły. Zdarzały się również przypadki, że noworodki nadziewano na sztachety płotów. Główki dzieci były rozbijane na polnych kamieniach lub o kanty kaflowych pieców. Była to prawdziwa orgia okrucieństwa i makabry, jaka nie miała sobie równych w naszych tragicznych dziejach.

    Znany jest przypadek, że pewien Ukrainiec zdekapitował całą rodzinę swoich polskich krewnych, a następnie posadził ciała przy stole. Głowy umieścił na stojących przed nimi talerzach. Dlaczego tak straszliwie znęcano się nad Polakami? Zbrodnie na Wołyniu opisywali historycy, publicyści, politycy, pisarze i poeci. Nikt jednak nigdy nie był w stanie udzielić przekonującej odpowiedzi na to pytanie. Tego po prostu nie da się wytłumaczyć. Nie da się objąć umysłem.

    Dlaczego?

    Niemieckie władze okupacyjne na ogół nie mieszały się do - jak to określały - "polsko-ukraińskich porachunków". Raz - że nie miały specjalnej ochoty się narażać, dwa - że nie bardzo miały jak interweniować. W owym czasie Rzesza robiła już bokami, Niemcy utrzymywali na Wołyniu tylko większe miejscowości i linie kolejowe, a na prowincję woleli się nie wypuszczać. Ograniczyli się więc do wydania znikomej ilości broni lokalnym polskim samoobronom.

    Do pomagania mordowanym Polakom - jest to rzecz wyjątkowo przykra - nie paliło się również Polskie Państwo Podziemne. Gehenna rodaków z dalekiego, prowincjonalnego Wołynia niespecjalnie interesowała oficerów z warszawskiej Komendy Głównej AK zajętych organizowaniem powstania. Mimo błagalnych próśb na Wołyń przysłano jedynie grupę oficerów oraz jedną kompanię złożoną z kilkudziesięciu ludzi. Nastąpiło to jednak w marcu 1944 r., a więc blisko rok po apogeum mordów.

    Również miejscowa Armia Krajowa zmobilizowała i uzbroiła swoich żołnierzy dopiero na początku 1944 r. Stworzona w ten sposób 27. Wołyńska Dywizja Piechoty zamiast do obrony rąbanych siekierami polskich kobiet i dzieci została rzucona do akcji "Burza". Czyli do pomagania Armii Czerwonej w zdobywaniu ojczyzny. Część wołyńskich żołnierzy została od razu wybita przez Niemców, resztę aresztowało i deportowało NKWD. Dywizja, która biła się niezwykle dzielnie, została zmarnowana.

    Gdy fala zbrodni w 1944 r. przelała się do Galicji Wschodniej - do województw tarnopolskiego, lwowskiego i stanisławowskiego - sytuacja się powtórzyła. Znowu bestialskie mordy i znowu znikąd pomocy. Wywoływało to protesty ze strony galicyjskiego Stronnictwa Narodowego, które domagało się natychmiastowego wstrzymania samobójczej akcji "Burza" i skierowania wszystkich sił na pomoc mordowanym Polakom.

    "AK nie spełniła pokładanych w niej nadziei - napisano w jednym z dokumentów narodowców. - Nie ujęła w skuteczniejsze ramy samoobrony ludności polskiej. Nie pozwalała na stosowanie odwetu. Nie przeprowadzono stosownego dozbrojenia ludności polskiej, wskutek czego w wielu wypadkach bandy UPA nie natrafiały na żaden opór ze strony napadniętych Polaków". Rozgoryczenie i żal do władz Polski Podziemnej były wówczas na Wołyniu i w Galicji Wschodniej olbrzymie.

    Ukraińscy nacjonaliści mogą jawić się dzisiaj, po 70 latach, jako szaleńcy. Do "rzezania Lachów" przystąpili bowiem po klęsce niemieckiej pod Stalingradem, a więc gdy stało się jasne, że samoistna Ukraina w wyniku II wojny światowej nie powstanie. Wiadomo było bowiem, że Armia Czerwona wkrótce powróci i włączy Wołyń oraz Galicję Wschodnią do Związku Sowieckiego. Mordowanie Polaków w takiej sytuacji wydawało się więc absurdem.

    Niestety, ta historia ma smutną puentę. Rzeczywiście, II wojnę światową Ukraińcy - podobnie jak Polacy - przegrali. Minęły jednak cztery dekady i w 1991 r. wielka, samoistna Ukraina powstała. W jej granicach znalazły się i Wołyń, i Galicja Wschodnia, na terenach tych Polacy występują dzisiaj w ilościach śladowych. Ci, których nie wymordowano w latach 1943-1944, uciekli albo zostali deportowani za linię Curzona przez bolszewików. Wyrwano ich z tej ziemi z korzeniami. Ukraina - a przynajmniej jej zachodnia część - rzeczywiście jest dzisiaj krajem tylko dla Ukraińców. Marzenie Stepana Bandery się spełniło.

    Piotr Zychowicz ("Do Rzeczy - Historia" nr 5/2013, lipiec 2013)

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl