Spis artykułów
Stanisław Srokowski Stanisław Srokowski, autor m.in. "Nienawiści" i "Ukraińskiego kochanka" przed wrocławskim pomnikiem ofiar zbrodni OUN-UPA. Fot. Bartek Sadowski. * * *
"Nadarzyła się okazja, by pochylić głowy przed cierpieniem Polaków na
Kresach Wschodnich. Powinni byli to uczynić prezydent, premier, parlament.
Jednak na żadnej z trzech wielkich uroczystości w Warszawie się nie pojawili."
Z pisarzem Stanisławem Srokowskim rozmawia Maja Narbutt. Rz: Ludobójstwo na Kresach. Używa pan bez wahania tego słowa. A ono oficjalnie nie padło, choć wielu na to czekało. Władze polskie właściwie zignorowały 65. rocznicę rzezi na Wołyniu.
Nadarzyła się okazja, by pochylić głowy przed cierpieniem Polaków na Kresach Wschodnich. Powinni byli to uczynić prezydent, premier, parlament. Jednak na żadnej z trzech wielkich uroczystości w Warszawie się nie pojawili. Kiedy została poddana pod głosowanie uchwała o potępieniu ludobójstwa na Kresach, zgłoszona przez PSL, pan marszałek Bronisław Komorowski wystraszył się słowa "ludobójstwo". A jak inaczej nazwać planową eksterminację ludności polskiej na Kresach Wschodnich, której dokonali ukraińscy faszyści z OUN i UPA, jeśli nie ludobójstwem? Najważniejszym celem Polski jest wprowadzenie Ukrainy do Europy. Może dlatego staramy się nie mówić o bolesnych sprawach. Tylko dlaczego przymyka się oczy na to, że Ukraina nie potrafi się uporać z własną przeszłością? Francja z Niemcami się pojednały, ponieważ Niemcy, jako państwo, przyznały się do zbrodni i potępiły faszyzm. Ukraina nie przyznała się do ludobójstwa i nie potępiła OUN i UPA. Ziarno zła znowu kiełkuje na Ukrainie i zatruwa umysły następnym pokoleniom. Ukraina brunatnieje. W obozie pani premier Julii Tymoszenko aż się roi od zwolenników UPA. Niedaleko im też do prezydenta Juszczenki. Władze Ukrainy wspierają odrodzoną faszystowską Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), uczestniczą przy odsłanianiu kolejnych pomników morderców Polaków. Zbrodniarzy nazywa się na Ukrainie bohaterami. Ich imionami sławi się place, szkoły i skwery. O nich uczy się młodzież defilująca w mundurach przed pomnikami. Największych rzeźników polskiej ludności: Banderę, Szuchewycza, Melnyka, Łebedia, Konowalca czy Stećkę, stawia się za wzór do naśladowania. To tak, jakby rząd niemiecki kazał naśladować Hitlera niemieckim studentom. A Polska milczy. Europa milczy. To najprostsza droga do nowych zbrodni. I niedługo to, co się rozwija na Ukrainie, stanie się wielkim ciężarem dla Europy. A u nas niemal cała klasa polityczna zachowuje się tak, jakby nic się nie działo, jest ślepa i głucha. Jako dziecko żył pan na Kresach, choć nie na Wołyniu. Wołyń stał się symbolem ludobójstwa. Ale przecież ludobójstwo na Kresach objęło też inne regiony Polski: Podole, Pokucie, ziemie lubelską, rzeszowską i małopolską. Ja też urodziłem się w płonącej części Kresów, we wsi Hnicze w województwie tarnopolskim. To była duża wieś. Mieszkali tam Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Przez długie lata żyli zgodnie, jakby byli jedną wielką rodziną. Ukraińcy mieli cerkiew, Polacy kościół, Żydzi bożnicę. Nierzadko się zdarzało, że katolicy brali udział w ceremoniach religijnych unitów. I odwrotnie. We wsi było dziesięć sklepów, trzy karczmy, kuźnia, remiza strażacka, czytelnia, dom ludowy, zespoły folklorystyczne, szkoła. To była dosyć światła wieś. Ludzie wieczorami zbierali się po domach i na głos czytali książki. Każda ze społeczności miała swe miejsce. I ta wiejska maszyneria działała sprawnie. Aż pewnego dnia dowiadujemy się, że gdzieś tam daleko ktoś kogoś zamordował. Nie zabił, ale zamordował. I tym, który zamordował, był Ukrainiec, sąsiad. Najpierw ludzie nie wierzyli w te pogłoski. Wydawały się absurdalne. Dlaczego sąsiad miałby wyłupywać oczy i wycinać język sąsiadowi? Ale tak to się zaczęło. Pełne grozy opowieści, które docierają z daleka. Trudno było w nie uwierzyć. To był jakby koszmarny sen. Fala strachu docierała do naszej wsi etapami. Najbardziej przerażająca wiadomość dotarła do nas latem 1943 roku. Na Wołyniu w ciągu jednego dnia, 11 lipca, ukraińscy faszyści zamienili w piekło około 100 miejscowości, zarżnęli kilkanaście tysięcy Polaków, spalili cztery czy pięć kościołów razem z kapłanami. W naszym domu zjawili się dziadkowie, wujowie, dalsza i bliższa rodzina i zaczęli się naradzać. Miałem wtedy siedem lat i, rozgorączkowany, chłonąłem wszystko, co mówili. A słyszałem straszne rzeczy. Docierało do mnie, że Ukraińcy wyrzynają w pień Polaków, rozrywają na pół dzieci, wbijają na sztachety, tną piłami ludzi, brzemiennym kobietom wyrywają widłami płody z łona i wsadzają tam koty. Śniły mi się koszmary. Chowałem się pod łóżkiem, uciekałem na zapiecek. Ale wszędzie dopadał mnie strach. Czułem się jak szczur zagoniony do kąta. Ukraińscy sąsiedzi powoli zaczęli się od nas odwracać. Mój ukraiński przyjaciel, Sławko, nie chciał się już ze mną bawić, bo ja Lach. Żydowskiego przyjaciela już nie było. Wieś popękała na kawałki. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy o straszliwym sposobie mordowania, tzw. rękawiczce. Banderowcy nacinali ofiarom koło łokcia skórę i ściągali ją jak z królika, suszyli i robili rękawiczki, a potem szli do swoich dowódców i chełpili się. A chyba najokrutniejszy obraz do dziś poraża mój umysł i mówi o niewyobrażalnym barbarzyństwie morderców. Gdy polska rodzina zasiadała do stołu, by zjeść, wpadli banderowcy i ścięli siekierami głowy gospodarza i jego dzieci, umieścili je na talerzach, a obłąkanej ze strachu kobiecie kazali spożywać posiłek. Opowiadano o tym później wielokrotnie. Ta nieludzka scena zapisała się w pamięci dziecka. I w końcu pan w swej sielankowej wsi zetknął się naocznie z tym okrucieństwem. Najpierw bandyci przywiązali za głowę sznurem do wozu jedną z sąsiadek i ciągnęli za sobą. Na szczęście kobieta wsadziła rękę między sznur a szyję i gdy sznur w polu się zerwał, ona się uratowała. Najbardziej wstrząsnął mną jednak widok zwłok zamordowanego osiemnastoletniego siostrzeńca księdza Stasia Rybickiego. W październiku 1943 r. banderowcy przyszli po księdza, ale go nie zastali, zabrali więc jego siostrzeńca. Gdy go później parafianie znaleźli w lesie, miał wyrwany język, wydłubane oczy, obcięte genitalia i pokłute nożami ciało. Pobiegłem za matką, która poszła na plebanię, by się pomodlić za jego duszę. Pętla śmierci się zaciskała. Kiedy rozmawiałam z ludźmi na Kresach, zrozumiałam, że do traumy, którą przeżyli, dołączyła się kolejna: przez wiele lat nie mogli mówić o swej tragedii. Cierpieli w milczeniu. Nadal wielu ludzi z Kresów boi się o tym mówić. Niedawno byłem na zjeździe Kresowian w Częstochowie i podeszły do mnie dwie 80-letnie panie. Dziękowały mi, że mówię o tych zbrodniach w swoich książkach, bo Kresowian paraliżuje strach. Czego się boją? Nienazwane zbrodnie kumulują w naszych duszach paraliżujący strach. I kryją w głębi demony przerażenia. Ludzie boją się powrotu doznanej grozy. Tamta straszliwa rzeczywistość zapisała się w nich poczuciem zagrożenia, które ją przetrwało. W mojej rodzinie jeszcze do niedawna mówiło się o rzeziach ściszonym głosem. Ból trwa. Ludzie są chorzy, połamani psychicznie i okaleczeni do końca życia, Dam pani dwa przykłady. W dawnym województwie szczecińskim niedługo po wojnie chłopi poszli na bazar. Tam jeden z nich zauważył znajomą twarz. Podszedł do człowieka i powiedział mu: znam cię. To był banderowiec. Szybko zniknął. Po pół roku zniknął i ten, który go poznał. Drugi przypadek zdarzył się w Opolu. Dwaj bracia rozpoznali na ulicy mordercę swojej rodziny. Poszli na milicję i powiadomili o zbrodniarzu. Okazało się, że on, pod zmienionym, polskim nazwiskiem pracuje w UB, więc nic nie wskórali. Wtedy sami wymierzyli mu sprawiedliwość. Zostali skazani na długoletnie więzienie. A ilu innych banderowców ukrywało się w Polsce! Zmieniali nazwiska i żyli tutaj, być może nadal żyją. I jak się ludzie nie mają bać, szczególnie przy znanej postawie polskich władz. Jedynie pozbycie się demonów strachu, wypowiedzenie całej prawdy, bezgranicznej i bolesnej, pozwoli jednostkom, grupom i całemu narodowi uwolnić się od tamtego koszmaru. To milczenie o tragedii na Kresach trwa od lat. Ale czy matka, której mordercy udusili na jej oczach dziecko, ma ciągle mieć zaciśnięte usta? To jedno. A drugie to strusia i tchórzliwa polityka polskich władz. Chciałbym być dumny ze swego prezydenta, premiera i marszałka Sejmu. A nie mogę. Bo oni mnie upokarzają. W tragedii Kresów są słabi i bez wyobraźni. A przecież prezydent tak pięknie się zaprezentował, budując Muzeum Powstania Warszawskiego. Wtedy byłem z niego dumny. Teraz nie. Bo teraz jego zachowanie, zachowanie premiera i marszałka Sejmu to zaprzaństwo, zdrada pamięci narodowej, zdrada własnego narodu, którego duża część straszliwie cierpiała na Kresach. Rozumiem, że postkomuniści boją się prawdy. Ale dlaczego rządzący z rodowodem solidarnościowym tracą rozeznanie? Zachowują się tak, jak gdyby pół Polski nigdy nie istniało, boć odebrane nam Kresy to ponad połowa obszaru kraju. O zbrodni na Kresach milczano w czasach komunizmu, teraz mówi się półprawdy. Już mieliśmy fałszywą i sztuczną "przyjaźń" między Polską a Związkiem Sowieckim, kiedy nie wolno było pisnąć słowa o Katyniu. Czy chcemy teraz, by taka sama sztuczna i fałszywa "przyjaźń" kwitła między Polską a Ukrainą? Blisko 30 lat temu napisałem ważną dla mnie powieść "Repatrianci". Tytuł niedobry, ale wtedy jedyny do przyjęcia przez cenzurę, bo Kresowianie nie byli repatriantami, tylko wygnańcami. I z tą książką miałem potężne kłopoty. Podczas narady poświęconej kulturze w Komitecie Centralnym PZPR ambasador radziecki zapytał, czy to prawda, że ma wyjść ta książka. Zapanował popłoch. Ingerencja ambasadora ZSRR spowodowała, że książka przeleżała w wydawnictwie wiele lat. A teraz się dowiaduję, że ambasador Ukrainy interweniował u marszałka Sejmu, by w rezolucji, którą miał przyjąć Sejm w rocznicę rzezi na Wołyniu, nie padło słowo "ludobójstwo". A więc znowu ambasadorzy obcych krajów decydują o naszej polityce? Ale w III RP przynajmniej z wydawaniem książek o rzezi na Kresach nie ma pan już kłopotów. Akurat! Dziesięć największych wydawnictw polskich odrzuciło moją poprzednią książkę "Nienawiść". Uzasadnienie zawsze było to samo: że nikogo to nie interesuje. Powtarzano mi, że trzeba patrzeć w przyszłość, zapomnieć o przeszłości, bo do niczego nie jest ona nam potrzebna. "Nienawiść" zebrała dobre recenzje, została wyróżniona przez jury Nagrody im. Mackiewicza, ludzie jej szukają, czytają, dyskutują o niej. Ale kiedy zgłosiłem się do szacownych wydawców z nową powieścią, "Ukraińskim kochankiem", usłyszałem to samo. Po co to komu? Nie grzebmy się we krwi. Na szczęście są jeszcze wrażliwi i mądrzy wydawcy, którzy nie boją się prawdy. Dlatego "Ukraiński kochanek" ukazał się w Arcanach. Ta niechęć do tematyki zbrodni na Kresach wynika chyba też z tego, że czytając o nich, stykamy się z rzeczami z pogranicza sennego koszmaru, które mącą nasz spokój. Gdyby otworzyły się wszystkie drzwi do prawdy, zobaczylibyśmy, że to nie mąci nam spokoju, ale wprost przeciwnie, prowadzi do zdrowia psychicznego. Proszę mi pokazać, poza okolicznościowymi rocznicami, jak często możemy o tym mówić. Gdzie są filmy o Kresach? Sztuki teatralne? Wielkie widowiska? Piosenki? Obrazy? Literatura piękna? Oprócz wielkiego pisarza Włodzimierza Odojewskiego nikt się poważnie nie ima tematyki kresowej. Żeby postawić polskim ofiarom pomniki czy tablice pamiątkowe, organizacje kresowe muszą toczyć wielkie boje z władzą. To paranoja. Chore państwo. Nie pozwala swoim obywatelom czcić krewnych, zamordowanych. Kiedy czyta się pańskie książki, przeżywa się wstrząs. Krytyk literacki mówił mi oburzony, że przekracza pan granice okrucieństwa. A mordy nie były przekraczaniem granic okrucieństwa? Czym więc ma być literatura, jeśli nie opisywaniem prawdy, głoszeniem wolności? Gdyby było inaczej, spalmy świętą księgę chrześcijan, Biblię, pełną okrucieństw, Dostojewskiego. To wszystko, co opisuję, było w rzeczywistości dużo groźniejsze. Oddaję przeżycia, emocje, napięcia, stan duszy człowieka w tamtym czasie. Ale przecież ci, którzy doświadczyli tego piekła, cierpieli wielokrotnie bardziej. Zabijano ich na ponad trzysta sposobów 300 sposobów zabijania? Badacz z Wrocławia Aleksander Korman był zaszokowany wymyślnością w zadawaniu cierpień i zaczął je dokładnie analizować. Przecinanie ludzi piłą na pół, nabijanie dzieci na sztachety, zabawa w lekarza, kiedy banderowcy kroili ciało człowieka, nachylali się nad nim i udawali, że go leczą, pokazując, gdzie jest serce, wątroba, płuca. Kpili sobie z życia ludzkiego. Barbarzyństwo mieszało się z finezyjnym wyrachowaniem. Ze śmierci czynili rytuał. Polka ze Lwowa opowiadała mi, że kiedy jej mała siostrzyczka została zabita we wsi pod Tarnopolem, ukraińskie dzieci ze śmiechem biegały, przedrzeźniając ją po polsku: "Nie zabijaj mnie". Ma się wrażenie, że w mózgach Ukraińców powstała jakaś ciemna, groźna fabryka śmierci, która produkuje zło. Bo jak inaczej wytłumaczyć sobie, że grupa bandytów z UPA wpada do wsi i morduje po kolei rodzinę po rodzinie, dom po domu. A za ojcami idą 12-, 15-letni synowie i córki, i dorzynają niedobitych. To są fakty. Znane są przypadki, kiedy banderowcy mordowali ludzi, a ukraińskie dziewczęta zapalały ogniska i śpiewały pieśni radości. Czy to można nazwać tylko zdziczeniem? Chcę powiedzieć bardzo mocno. To, co się stało na Kresach, to klęska ludzkości, człowieczeństwa, dziejowy kataklizm, który wstrząsnął naszą cywilizacją. Hitlerowcy stworzyli bezduszną machinę do zabijania. Machina sowiecka nie działała tak sprawnie, ale też była beznamiętna. Nigdzie jednak nie było takiego delektowania się ludzkim cierpieniem. Mordy na polskich Kresach wyróżniają ukraińskich faszystów. Powiadam, oni traktowali życie ludzkie jak zabawę. Krew, przerażenie, krzyki, straszliwe cierpienie, rozpacz, wbijanie gwoździ w mózg, ścinanie kosą głów ludzi zakopanych w ziemi i szyderczy rechot zbrodniarzy. Przedłużali wymyślne agonie, by się cieszyć. Jeśli nie zmierzymy się z tragedią na Kresach, długo jeszcze będzie cierpieć nasz naród, ale i złe idee rozwijać się będą na Ukrainie. Jest taki nurt w polskiej publicystyce i polskim myśleniu - zabijali oni, zabijaliśmy my. Wszystko jest relatywne, a każdy z narodów ma prawo do własnych bohaterów. Mówi się rzeczy jeszcze bardziej idiotyczne. Że była to wojna domowa. Jeśli chodzi o śmierć, nie ma żadnego relatywizmu. Powtórzę: ukraińscy mordercy zabijali Polaków tylko dlatego, że byli Polakami. To mieści się w definicji ludobójstwa. Według udokumentowanych opracowań zginęło ok. 150 tysięcy Polaków. Ukraińcy mówią, że nigdy się nie przyznają, że rzezie na Kresach były ludobójstwem. Najchętniej by o wszystkim zapomnieli. Na Ukrainie panuje poprawność polityczna, O UPA oficjalnie mówi się tylko dobrze. To terror polityczny i psychologiczny. Wynaturza się prawdę, zasady moralne. Ci ludzie któregoś dnia obudzą się z ciemnego snu. Rzetelni i dobrzy Ukraińcy boją się mówić o mordach. Po latach pojechałem do swojej wsi, razem z telewizją, bo sam bym się chyba nie odważył. Zaszedłem do jednej Ukrainki i spytałem, czy słyszała o mordowaniu Polaków. Natychmiast kazała mi wyjść. Prosiła, bym więcej nie przychodził, bo się boi. Inni mówili, że nie pamiętają, chociaż pamiętają. Kiedy jeździłam po wsiach na Wołyniu, ciągle słyszałam to samo: nie wiem, nie pamiętam. Ale jak żyło się przed rzezią świetnie pamiętali. Opowiadali o sielance - jak zgodnie żyli z Polakami, bawili się razem na weselach. Tracili pamięć o wszystkim, co było potem. Miałem tylko jeden przypadek w swej wsi, gdy podszedł do mnie 80-letni staruszek, wziął mnie na bok i wyznał, że przez kilkadziesiąt lat nosi w sobie ciężki grzech i chce, bym mu wybaczył. Ja spytałem, co mam mu wybaczyć. Dał do zrozumienia, że mordował. I powiedział, że jest mu ciężko. Poprosił, bym mu przynajmniej podał rękę. Podałem mu rękę, bo to był człowiek, cierpiał. Gdy odchodził, wyszeptał, że teraz mu lżej. Każdy, kto żył wtedy na Kresach, o swoim ocaleniu mówi jak o cudzie lub szczęśliwym zbiegu okoliczności. Mnie uratowała ukraińska sąsiadka Olga Misiurak. Młoda dziewczyna, która się przyjaźniła z matką. Schroniliśmy się w jej stodole. Wielu było Ukraińców, i to mówię z satysfakcją, którzy ratowali Polaków. I, niestety, bardzo często byli mordowani przez UPA. Im się należy szacunek i znak pamięci ze strony Polaków. To są prawdziwi bohaterowie Ukrainy. Wiktor Poliszczuk, rzetelny badacz ukraiński, pisze, że z rąk ukraińskich faszystów zginęło ponad 60 tysięcy Ukraińców. Mordowali swoich, dlatego, że nie chcieli wstępować do UPA albo dlatego, że pomagali Polakom. Był też trzeci powód. Jak mąż był Polakiem, a żona Ukrainką, to musiała zabić męża. A mąż Ukrainiec - żonę Polkę. Za odmowę karano śmiercią. Ten wątek pojawia się w pana twórczości. "Ukraiński kochanek" opowiada o wielkiej miłości Polki i Ukraińca i kawałku kresowej historii. Książka została oparta na solidnym materiale faktograficznym, pamiętnikach Polki mieszkającej na Pokuciu. Czy, pisząc, rozładowuje pan lęk z dzieciństwa? U samego początku mego życia jest ta ciemna ścieżka. Być może pisanie jest terapią, ale z całą pewnością koniecznością, oddechem wolności, uwalnianiem się od demonów zła, obłaskawianiem ich. To próba wykrzyczenia grozy, przerażenia, bólu i łez. Nie zawsze udana. W ostatnich latach wracają do mnie koszmary, lęki, depresje. Najgorsze są noce, starzy ludzie płaczą. Pisząc ostatnią scenę "Ukraińskiego kochanka", drżałem. Nie zachowywałem się jak profesjonalista. To bardzo osobiste. Ale muszę o tym mówić. Bo trzeba wykrzyczeć świat zła. Takiego ludobójstwa Polacy nigdy wcześniej nie przeżyli. Nie możemy pozwolić, by głupi ludzie amputowali nam narodową pamięć. Tylko 20 procent Polaków wie, co wydarzyło się na Kresach. Może dlatego ocalałem, by krzyczeć i wołać w imieniu tych, którzy nie mogą już o tym mówić. Bo każde nowe kłamstwo o ludobójstwie to kolejny cios zadany ofiarom. Jakby nowa śmierć.
Stanisław Srokowski (fragment, "Rz", 19.07.2008)
|