Spis artykułów
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski Fotografia z archiwum autora.
Nic tak nie rani Polaków, wywodzących się z dawnych Kresów Wschodnich,
jak słowo "repatriacja". Przymusowe przesiedlenie, którego doznali, było
bowiem dla nich wypędzeniem z Ojczyzny, a nie powrotem do niej. Stało się
to w wyniku zdrady Amerykanów i Anglików, którzy Kresy, jak i całą Polskę,
cynicznie sprzedali Sowietom za przysłowiową "czapkę gruszek".
W tym roku obchodzimy 70. rocznicę porozumień zawartych w Jałcie i Poczdamie
przez "Wielką Trójkę", którą tworzyli: premier Wielkiej Brytanii Winston
Churchill, prezydent USA Franklin Delano Roosevelt oraz przywódca Związku
Radzieckiego, generalissimus Józef Stalin, zwany nie bez powodu "Krwawym".
Porozumienia te były potwierdzeniem ustaleń podjętych w Teheranie w 1943
r., które za wschodnią granicę Polski uznały tzw. linię Curzona. Była to
także kontynuacja paktu Ribbentrop-Mołotow z 1939 r., który Europę na wschód
od rzeki Bug przekazywał Sowietom jako łup wojenny. I to pomimo tego, że
polscy żołnierze u boku aliantów przelewali krew na prawie wszystkich frontach
II wojnyświatowej.
W ten sposób Kresy Wschodnie II Rzeczypospolitej, bez zgody legalnego
rządu polskiego w Londynie, zostały odrąbane. Nie tylko przesunięto granice,
ale i zmuszono wiele milionów osób do opuszczenia swych rodzinnych siedzib,
które ich przodkowie zamieszkiwanych od setek lat. Dziś owa "wielka wędrówka
ludów" jest wciąż przemilczana. Polski establishment polityczny, wierzący
bezkrytycznie w tzw. mit Jerzego Giedroycia, problemy tak Polaków, którzy
pozostali na Kresach, jak i Kresowian i ich potomków, rozsypanych po całym
świecie, omija wielkim łukiem. Widać to także w czasie obecnej kampanii
wyborczej, bo prawie wszyscy kandydaci na prezydenta milczą w tej kwestii
jak zaklęci, choć wielomilionowa rzesza potomków to znaczący elektorat,
szczególnie na ziemiach zachodnich i północnych. Czyżby Bronisław Komorowski,
Andrzej Duda, Magdalena Ogórek i inni nie potrzebowali tych głosów? A może
racje ideologiczne są u nich silniejsze od rozumowych?
Dlatego też pozwolę sobie zacytować pamiętnik mego Ojca, śp. Jana Zaleskiego,
którego rodzina wywodziła się z Korościatyna i Monasterzysk (powiat Buczacz).
Jest to zaledwie ułamek gehenny jaką doznali wypędzeni Kresowianie.
"W nocy z 10 na 11 listopada 1945 r. Ukraińcy włamali się do naszego
domu (...) Zbili Mamę i brata, zabrali im konia i krowę. 13 listopada -
wtorek, około godz. 10. opuszczamy nasz dom. Długo patrzyliśmy na domostwo,
na otaczający je sad. Na placu dworca w Dżurynie, pod gołym niebem, rozbite
szałasy wysiedlanych. Niektórzy siedzieli w owych prymitywnych budach do
dwóch tygodni na deszczu, w zimnie, brudzie i o głodzie, oczekując na transport.
My na szczęście czekaliśmy tylko jeden dzień. W nocy zajechał pociąg
towarowy, do którego kazano nam ładować się pospiesznie. Mama z wujkiem
dźwigają ciężary ponad siły i noszą do odległego wagonu przez tory. Miejscowi
Ukraińcy otoczyli nas zwartym kołem i rabują, co się da na naszych oczach.
Nam zabrali między innymi pakę sucharów, paczkę książek i... garnek z mlekiem.
I przeszło im przez gardło mleko odebrane głodnym, zziębniętym do szpiku
kości dzieciom ! Oczywiście żadnych stróżów porządku nikt tam nie widział.
Władze radzieckie widocznie miały w tym czasie ważniejsze sprawy na głowie.
W wagonie bydlęcym nieopisany brud i rojowisko insektów (wszy). Nie
mogliśmy jednak narzekać, bo nam przypadł wagon z dachem, brakowało tylko
częściowo ścian. Inni natomiast mieli otwarte lory! (...) Z miejsca zaczęły
się kilkugodzinne, a nawet kilkudniowe postoje, np. jeszcze przed Czortkowem
staliśmy w polu pół dnia. Najczęstszą przyczyną postojów było epidemiczne
"psucie się" parowozów. Po każdej "awarii" należało urządzić kwestę, zebrać
trochę bimbru lub rubli i wtedy jechało się dalej.(...) Ukraińcy na stacji
w Medyce żegnają nas stekiem wyzwisk. W tym dniu jeszcze przejeżdżamy nową
granicę Polski, wiozą nas jednak "ludzie radzieccy", gdyż na całej tej
linii są poszerzone tory kolejowe. Jedziemy nadal "po radziecku" z przyprawiającymi
o rozpacz postojami. Polacy nas po trochę dożywiają, podają zupę, chleb,
gorącą herbatę, a także niektóre medykamenty. Gdyby nie ta pomoc, pomarlibyśmy
z głodu i zimna.(...) Ludzie zmuszeni są podkradać węgiel, z którym ze
Śląska mkną całe transporty do ZSRR, żeby choć na chwilę dogrzać się przy
żelaznym piecyku. Wartownicy radzieccy strzelają, odpędzając od wagonów
z węglem przemarzniętych ludzi. (...) Wigilię mieliśmy w tym samym bydlęcym
wagonie, do którego załadowaliśmy się w Dżurynie. Oni usiłowali kolędować,
a z sąsiedniego wagonu dolatywała pieśń żałobna śpiewana przy którymś z
rzędu zmarłym."
Do Lwówka Śląskiego na Dolnym Śląsku pociąg dojechał - uwaga! - po 53
dniach podróży. Mój Ojciec swoje rodzinne ziemie opuścił fizycznie, ale
nigdy duchowo. Tak samo inni Kresowianie, choć ich losy były na ogół bolesne.
Zdziesiątkowani i upodleni, rozproszeni aż po Nową Zelandię i Kanadę, odarci
ze swego majątku, a także i godności, żyjący ustawiczną traumą "czerwonych
nocy", mieli zazwyczaj bardzo ciężkie życie.
Co gorsze, w PRL-u byli traktowani jako obywatele pośledniej, a nawet
wręcz podejrzanej, kategorii. O swoich przeżyciach nie mogli mówić głośno,
a swoje wspomnienia pisali tylko do szuflady. Niejednego z nich, używając
dosadnych określeń kresowych, szlag trafiał, gdy w dowodzie osobistym wpisywano
mu "urodzony w ZSRR". Niestety nie lepiej jest po ponownym odzyskaniu niepodległości.
Kresowianie więc wciąż muszą upominać się o prawdę o swoich losach.
Aby im pomóc, zacznijmy od tego, że przestańmy wreszcie używać fałszywego
słowa "repatriacja", zastępując go słowem prawdziwym, które brzmi "ekspatriacja".
Będzie to pierwszy krok w przywróceniu prawdy o Polakach wypędzonych ze
swoich ojcowizn na Kresach Wschodnich.
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski (Onet.pl, 7.02.2015) |