Spis artykułów
Sulimir Stanisław Żuk Z inż. Sulimirem Stanisławem Żukiem, świadkiem zbrodni nacjonalistów ukraińskich na Kresach, autorem książki "Skrawek piekła na Podolu", rozmawia Adam Kruczek. Pan jest nietypowym Kresowiakiem, bo pochodzącym z Warszawy... - Tak, ja podobnie jak mój ojciec urodziłem się w Warszawie. Kresy pojawiły się w życiu mojego ojca w 1920 r., kiedy jako ochotnik pod dowództwem gen. Rydza-Śmigłego szedł na Kijów właśnie przez Hutę Pieniacką, gdzie poznał moją mamę. Wrażenie, jakie na nim zrobiła, było tak wielkie, że po wyleczeniu poważnej rany, jaką otrzymał pod Kijowem, udał się z oświadczynami do Huty. Rodzice mamy radzi nie radzi z zięcia warszawiaka i do tego inwalidy, postawili warunek: młoda para nie może zerwać z Kresami, tylko się tu w okolicy kiedyś osiedlić. Dziadkowie dali kawałek ziemi, rodzice dokupili resztę i choć mieszkali w Warszawie, w pobliżu Huty Pieniackiej budowali dom i nowoczesne gospodarstwo rolne. Była tam ferma kurza, hodowla jedwabników, pasieka i ogromny sad z 800 drzewami. W przyszłości miała być jeszcze winnica i produkcja wina. Tata pracował w Warszawie i krążył między Warszawą a naszym domem w Urszulinie, który leżał w odległości ok. 3 km od Huty Pieniackiej. W 1938 r. zamieszkaliśmy w Urszulinie na stałe, zachowując jednak mieszkanie w Warszawie. Od kiedy nad Polakami na Podolu zawisła groźba zagłady? - Do momentu, kiedy cała ta fala ludobójstwa z Wołynia nie napłynęła na Podole, co nastąpiło gdzieś tak pod koniec 1943 r., panował względny spokój. Zdarzały się napady, nawet bardzo drastyczne, ale były to pojedyncze wypadki. Nasza rodzina była na to przygotowana. Mieliśmy duży murowany i piętrowy dom, który został przez ojca bardzo mocno ufortyfikowany. Na parterze były zamurowane okna, z których zostały tylko otwory strzelnicze. Mieliśmy też dużo różnego rodzaju broni i wszyscy w domu byliśmy przeszkoleni w jej obsłudze. Ukraińcy o tym wiedzieli, więc nas omijali. W domu pełniliśmy warty, zmieniając się co 6 godzin. Czy zetknął się Pan osobiście ze zbrodniami popełnionymi przez UPA? - Wielokrotnie. Najbardziej makabryczny był mord dokonany w Boże Narodzenie 1943 roku. Nacjonaliści uprowadzili z okolicznych wiosek - Wołochów, Perelisek i Ponikwy - 14 osób, w tym dwie kobiety. Wśród uprowadzonych było też dwóch Ukraińców. Jeden ożenił się z Polką, a drugi, dezerter z ukraińskiej policji, nie chciał współpracować z UPA. Po kilku dniach psy wywlekły ich ciała, które leżały pod śniegiem w pewnej odległości od naszego domu. Ciała były zamarznięte i obdarte z ubrań. Wszyscy byli strasznie zmasakrowani. Najbardziej pastwiono się nad naszym sąsiadem Ignacym Żeglińskim. To był potężny mężczyzna, silnie zbudowany. Widocznie bronił się, bo miał całkiem rozgniecioną głowę (do dziś nie wiem, w jaki sposób to zrobili), wklęsłą klatkę piersiową z połamanymi żebrami. Do tego miał zrobione tzw. rękawiczki, polegało to na nacięciu żywemu człowiekowi skóry w okolicach łokcia i ściągnięciu jej z przedramienia i dłoni. Tak zmasakrowanych zwłok już więcej w życiu nie widziałem. To był początek tej fali mordów? - Tak, to wtedy runęła na nas lawina tej zarazy z Wołynia. 13 lutego, w niedzielę, gdy większość dorosłych była na Sumie w kościele w Ponikwie, nacjonaliści ukraińscy napadli na Hucisko Brodzkie, zwane szlacheckim zaściankiem. Mieszkańcy uprosili o interwencję oddział Wehrmachtu, mówiąc, że to atak partyzantów sowieckich. Dzięki Niemcom udało się przepędzić banderowców, zanim wymordowali wszystkich Polaków. Byłem tam z ojcem następnego dnia. Wioska była spalona. Ludzie znosili zabitych, których było ok. 40. Na furmanki zbierano rannych. Wokół słychać było ich jęki i krzyki. Z lasu rozlegały się strzały w naszym kierunku. Trzeba się było szybko wycofywać. Ludzie uratowani z napadu na Hucisko Brodzkie w większości schronili się w Hucie Pieniackiej i później podzielili tragiczny los jej mieszkańców... Kiedy dowiedział się Pan o masakrze w Hucie Pieniackiej? - Doniesiono nam dopiero nazajutrz, 1 marca. Mama od razu zemdlała. Tam przecież mieszkali jej rodzice oraz brat z żoną i dzieckiem. Chociaż między naszym domem w Urszulinie a Hutą Pieniacką odległość wynosiła zaledwie 3-4 km, to jednak oddzielało nas pasmo wzgórz porośniętych lasem i u nas w ogóle nie było słychać wystrzałów. Jak zareagowali rodzice na wieść o zagładzie Huty? - Mama, gdy doszła do siebie, zaraz chciała tam jechać. Ale nie mieliśmy koni, zresztą podróż byłaby bardzo niebezpieczna. Mnie rodzice nie chcieli puścić, a bez ojca bylibyśmy praktycznie bezbronni. Rodzice postanowili, że nikt z nas nie pójdzie do Huty. To była dramatyczna decyzja. Ale Pan się nie posłuchał? - Tak, popełniłem akt niesubordynacji. Nie wytrzymałem i nad ranem 2 marca cicho ubrałem się, pomodliłem i okrążając szerokim łukiem ukraińską wieś Żarków, poszedłem do Huty Pieniackiej. Wziąłem ze sobą trochę jedzenia i jeden granat, żeby w razie czego nie wzięli mnie żywcem. Po drodze z ukrycia widziałem sanie pełne uzbrojonych ludzi kursujące do Huty i z powrotem. Było już widno, gdy doszedłem na skraj lasu. Rozchyliłem gałęzie drzew i zamarłem. Ugięły się pode mną kolana, ukląkłem, zaparło mi oddech, łzy popłynęły po policzkach. Nie było stodół, nie było domów, tylko tlące się gdzieniegdzie zgliszcza i usmolone kominy sterczące ku niebu. Z domu dziadków, który był zbudowany na wysokiej podmurówce, zostały tylko popękane mury dolnej części. Od wsi do lasu wiał łagodny wietrzyk niosący swąd spalonych ciał. Chodził Pan po tych zgliszczach? - Nie, kręcili się tam uzbrojeni ludzie mówiący do siebie po rusku, więc uznałem, że gdyby mnie rozpoznali, to byłoby po mnie. Gdy dotarłem do domu, już się ściemniało. W jakich okolicznościach opuścili Państwo swój dom w Urszulinie? - Pewnej nocy przybiegła do nas znajoma Ukrainka z sąsiedztwa i ostrzegła, że został wydany na nas wyrok śmierci. To przesądziło sprawę. W połowie marca ojciec wynajął dwoje sań, na które spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy, głównie ubranie i zapasy żywności, i wyjechaliśmy do Brodów do naszej rodziny ze strony mamy - Horbaczyńskich. Tam po kilku dniach zjawił się niczym gość z zaświatów Wojciech Kierepka, brat mojej mamy, z żoną i dzieckiem. Okazało się, że dzień przed rzezią w Hucie Pieniackiej wywiózł swoją rodzinę do teściów mieszkających w pobliskich Palikrowach. Była to duża polsko-ukraińska wieś, w której później Ukraińcy też wymordowali wszystkich Polaków, ok. 400-500 osób, w tym rodziców i całą rodzinę jego żony. W czasie napadu wujek był w Hucie Pieniackiej. Uratował się wraz z 13-osobową grupką ukrytą na wieży kościoła. Wszystko widział. Pamiętam, że opowiadał to trzy dni i trzy noce. Gdy przypominam sobie te opowieści, to jeszcze dziś stają mi włosy na głowie. Czy wujek widział śmierć Pańskich dziadków? - Nie, ale przypuszczał, że babcia została zamordowana z grupą starszych osób, wyprowadzoną jako jedna z pierwszych z kościoła i spaloną w stodole. Babcia była akuszerką i ukraińscy esesmani zapędzili ją do kościoła razem z rodzącą kobietą. Jednak wujek nie widział, co działo się wewnątrz kościoła. Do relacji bezpośrednich świadków dotarł dopiero śp. A. Korman i w książce "Nieukarane zbrodnie SS Galizien..." napisał, że jeden z ukraińskich esesmanów wyrwał kobiecie noworodka, rzucił go na posadzkę pod ołtarzem i rozgniótł butem, a broniące dziecko matkę i położną - zastrzelił. Tak zginęła moja babcia. Z Brodów droga wiodła już chyba prosto do Warszawy? - Tak, ale nie było to takie proste. Ojciec wraz z naszym dobytkiem pojechał ciężarówką z Niemcem, który wiózł jakieś rzeczy - pewnie zrabowane - do Reichu. My wsiedliśmy w Brodach do pociągu. Ta podróż była straszna. Trwała kilka tygodni. Pociąg jechał raz w jedną stronę, raz w drugą, stał całymi dniami, przepuszczając jakieś wojskowe transporty, raz byliśmy ostrzelani, koczowaliśmy na dworcach, nie było żadnych rozkładów. Gdy w końcu wysiedliśmy w Warszawie, na peronie na kolanach modliliśmy się wdzięczni za ocalenie. Dziękuję za rozmowę. Sulimir Stanisław Żuk ("Nasz Dziennik", 28-29.02.2009) |