Spis artykułów
Ewa Siemaszko Wieś Przebraże (gromada Trościaniec, powiat łucki) - najmocniejsza baza samoobrony na Wołyniu, która dała schronienie ok. 10.000 Polaków z okolicy. Nigdy nie została zdobyta przez upowców.
Ludobójcza depolonizacja rozpoczęta w końcu 1942 r. na Wołyniu przez nacjonalistów ukraińskich z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii (potocznie zwanych banderowcami) w połowie 1943 r. przybrała apokaliptyczny wymiar. Tylko w ciągu jednego dnia, 11 lipca 1943 r., wybijano Polaków jednocześnie w 100 miejscowościach dwu powiatów, w pozostałe dni mordy odbywały się w innych rejonach Wołynia, w niektórych dotknęły po kilkanaście miejscowości w jednym czasie. Wkrótce eksterminacją objęto Polaków w Małopolsce Wschodniej (tarnopolskie, stanisławowskie, lwowskie), gdzie największe nasilenie zbrodni było w 1944 roku. Z różną intensywnością napadów dokonywano aż do zakończenia ekspatriacji w latach 1945-1946. Masakry Polaków urządzane przez banderowców wywoływały u potencjalnych ofiar różne reakcje. Wszechobecny niepokój, narastający wraz ze złymi wiadomościami był nieraz tłumiony poczuciem niewinności: "nic złego nie uczyniłem Ukraińcom, więc dlaczego mieliby mnie mordować". Trudno było bowiem zrozumieć, że dla nacjonalistów ukraińskich największym przewinieniem Polaka było to, że jest Polakiem i że właśnie dlatego Polacy są mordowani. Tropieni jak zwierzęta Rzezie wołyńskie dokonywane były głównie na terenach wiejskich, a dla polskiego chłopa opuszczenie gospodarstwa, które zapewniało rodzinie egzystencję, było trudne do wyobrażenia, zwłaszcza w warunkach okupacji niemieckiej, pod jaką były wówczas Wołyń i Małopolska Wschodnia. Mimo ściągania ze wsi grabieżczych kontyngentów przez Niemców, na wsi nie umierało się z głodu i był dach nad głową. Zagrożeni Polacy początkowo trzymali się swych siedzib, wystawiali warty ostrzegające przed zbliżającymi się napastnikami, co sprzyjało ucieczce i ukryciu się w lesie, na polach, w różnych kryjówkach w pobliżu, na strychach domów, w stodołach. Jednak wartowania i patrole były organizowane tylko w części czysto polskich miejscowości. Najczęściej unikano zaskoczenia napadem czy podpaleniem domostwa, spędzając noce poza domem - w lesie, zagajnikach, w polu, w ogrodach, nawet przez wiele miesięcy, we wschodniej części Wołynia od zimy 1943 roku. Całe rodziny, z dziećmi w każdym wieku, bez względu na pogodę, na mrozie i deszczu, spały w ciepłych ubraniach, zawijając się w derki i koce, na pierzynach i kożuchach rozkładanych na ziemi, na gałęziach. Latem chowano się w stogach. Zimno i wilgoć powodowały choroby, zwłaszcza u dzieci. Rano powracano do prac gospodarskich. Nie uchodziło to uwagi Ukraińców i wiele mordów następowało, gdy Polacy zjawiali się w swych sadybach. O takiej sytuacji wspomina Janka "Wołynianka" z kolonii Głęboczek na Wołyniu: "Był lipcowy poranek. Niektórzy z ukrywających się w lesie, z powodu przeciągającego się deszczu tej nocy wrócili do domu. Byli to przeważnie ci, którzy mieli małe dzieci. (...) Wczesnym rankiem, wśród złowróżbnej ciszy, nagle rozległ się przeraźliwy ludzki krzyk. rodzice jak stali, tak wybiegli z domu. dom stojący opodal już płonął. od jego strony biegło dwu banderowców. jeden z nich miał karabin, ale nie strzelał. Ojciec trzymał mnie na ręce, a drugą ręką trzymał się z moją matką, która była w dziewiątym miesiącu ciąży. (...) Rodzice zaczęli biec w stronę rosnącego za domem zboża. Wtedy banderowiec zaczął strzelać. Na szczęście niecelnie". Przemyślni gospodarze budowali podziemne schrony na terenie gospodarstwa, w ogrodzie lub w polu, do których były zamaskowane wejścia, a niekiedy nawet podziemny korytarz. W tych kryjówkach spędzano noce, które uważano za typowy czas napadów i do nich też uciekano w ich trakcie. Wszystkie te sposoby przetrwania "na swoim" w nadziei na "uspokojenie sytuacji" albo kończyły się zamordowaniem wszystkich lub części ukrywających się, albo ucieczką, gdy okazywało się, że kryjówka nie daje pewności przeżycia. Punkty oporu Skuteczniejszym działaniem chroniącym życie i dającym szansę na przetrwanie na miejscu do końca wojny, który miał przynieść bezpieczeństwo i spokój, było organizowanie samoobrony. Wiązało się z tym wiele problemów. Pod obiema okupacjami - najpierw sowiecką, potem niemiecką - posiadanie broni i organizowanie się było karane. Jednakże Niemcy po swojej klęsce pod Stalingradem, szarpani przez dywersję sowiecką, nie byli już zdolni do absolutnego sterroryzowania ludności wschodnich terenów okupowanych. Polacy, nie bacząc na ewentualne reakcje władz niemieckich, podejmowali ryzyko tworzenia placówek samoobrony. Reakcje Niemców na samoobronę zaś były różnorakie - od tolerowania do pacyfikacji - w zależności od indywidualnego stopnia wrogości wobec Polaków lokalnych administratorów i wojskowych dowódców załóg niemieckich. Kolejnym problemem był brak broni i amunicji, toteż w niektórych miejscowościach na Wołyniu wartownicy dla odstraszenia bojówkarzy UPA paradowali z atrapami karabinów wykonanymi przez stolarzy. Większość samoobron uległa samolikwidacji, gdy stwierdzano przewagę UPA i współdziałającego z nią chłopstwa ukraińskiego, część została przez UPA rozbita. Na Wołyniu przetrwało do wkroczenia wojsk sowieckich w 1944 r. kilkanaście punktów samoobrony ze stu dwudziestu kilku, natomiast w Małopolsce Wschodniej "uchowało się" znacznie więcej takich placówek z podobnej liczby samoobron. Dobrze zorganizowane i silne samoobrony przyciągały ludność polską z okolicy. Przybywali tam Polacy w obawie przed ukraińską siekierą i kosą oraz niedobitki z atakowanych osiedli polskich. Bardzo wiele ocalałych z pogromów uchodźców przybywało do placówek samoobrony bez niczego, nawet półnadzy wyrwani ze snu ciosami oprawców i pożogą ich domostw. Byli też wśród nich ranni. Solidarność stałych mieszkańców placówek samoobrony wobec tych nieszczęśników była na ogół imponująca, mimo i tak ciężkich warunków okupacyjnych bez dodatkowych obciążeń przybyszami. Kolonia Przebraże Największą samoobroną, najsprawniej funkcjonującą, wręcz wyjątkową, dającą schronienie łącznie ok. 10 tysiącom ludzi, było Przebraże - polska kolonia w powiecie łuckim na Wołyniu. Żaden inny punkt samoobrony jej nie dorównał. Nazywano ją bazą samoobrony, ponieważ swym zasięgiem objęła kilka sąsiednich polskich kolonii, w których również zorganizowały się grupki obrońców. Baza była otoczona rowami z zasiekami i stanowiskami strzeleckimi, strzeżona nieustannie przez cztery kompanie obrońców na dwudziestokilometrowym obwodzie obozu. Od późnej wiosny 1943 r. wciąż do Przebraża przybywali uchodźcy, najwięcej po okrężnym pochodzie UPA na Przebraże z 4 na 5 lipca 1943 r. niszczącym po drodze wszystkie polskie kolonie. Po maksymalnym zapełnieniu wszystkich budynków tysiące ludzi, w tym dzieci, całe lato koczowały w szałasach, zmagając się z prymitywnymi pod każdym względem warunkami życia. Przed zbliżającymi się chłodami postawiono drewniane baraki, pobudowano ziemianki, gdzie ludzie tłoczyli się, cierpliwie oczekując na kres mordęgi i licząc na powrót w przyszłości na swoje gospodarstwa, ich odbudowanie i normalne życie. Polscy uchodźcy, którzy znaleźli schronienie przed ukraińskimi mordercami z UPA w bazie samoobrony Przebraże, 20 km na północny wschód od Łucka. Nie lada wyzwaniem dla kierownictwa samoobrony Przebraża było zapewnienie
wyżywienia tak wielkiej rzeszy ludzi tam zgromadzonych, pozbawionych samozaopatrzenia
ze swoich gospodarstw. Głównym sposobem zdobywania żywności były wyprawy
z uzbrojoną obstawą członków samoobrony na pola uchodźców, ale też na pola
ukraińskie, do czego doprowadziła UPA, uniemożliwiając Polakom uprawy i
zbiory. W tak ciężkich okolicznościach samoobrona, oprócz stałej gotowości
bojowej i staczania walk i potyczek z UPA, organizacji zaopatrzenia, musiała
także panować nad nastrojami ludności, porządkiem w obozie, problemami
sanitarnymi, zwalczyć epidemię tyfusu.
Przebraże wytrzymało kilka ataków UPA, urządziło też kilka akcji prewencyjno-odwetowych
na wsie ukraińskie zagrażające jego istnieniu. Doskonała organizacja obrony
i obozu, waleczność i determinacja ocaliły życie tysięcy Polaków. Nawet
ukraińskie donosy do Niemców na Przebraże nie doprowadziły do likwidacji
tej warowni, w przeciwieństwie do innych podobnych ośrodków samoobrony.
Typowym przykładem zlikwidowania rękami niemieckimi polskiej samoobrony,
której UPA nie dawała rady, był Hanaczów w województwie tarnopolskim, nękany
przez wiele miesięcy przez UPA i w końcu spacyfikowany przez Niemców "zarzuconych"
ukraińskimi donosami.
Bezbronni
Oprócz samoobron od połowy 1943 r. na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej
zawiązywały się oddziały partyzanckie, również chroniące ludność polską
przed UPA. Na Wołyniu oddziały te osłaniały niektóre placówki samoobrony,
w krytycznych momentach ratowały je przed rozbiciem przez UPA. Nigdzie
jednak Polacy nie byli w stanie stworzyć sił równoważących liczebnie i
zdolnością bojową OUN-UPA, tak więc istniały ogromne obszary polskiej bezbronności
przed barbarzyństwem i bezwzględnością banderowców.
Z takich terenów ratunkiem dla Polaków była ucieczka jak najdalej od
groźnego ukraińskiego sąsiedztwa. Jedni uciekali, zanim zostali zaatakowani,
inni jako niedobitki z napadu. Kierowano się do miast, stosunkowo bezpiecznych
dzięki stacjonowaniu Niemców, których obecność hamowała UPA. Dla większości
uchodźców miasta były etapem dalszej wędrówki, Niemcy gromadzili bowiem
uchodźców w obozach przejściowych i wysyłali koleją na przymusowe roboty
do III Rzeszy. W miastach pozostawali tylko ci, którym udało się znaleźć
lokum i zajęcie chroniące przed wywozem na roboty. Wśród uchodźców były
sieroty, nie wszystkie znajdowały opiekunów, jak np. jak 10-letnia Leokadia
Nowakowicz z wołyńskiej kolonii Aleksandrówka, która straciwszy rodzinę,
ranna po pobycie w szpitalu, jakiś czas żyła na targowisku we Włodzimierzu
Wołyńskim, śpiąc na stole do rozkładania towaru i żebrząc o jakiekolwiek
jedzenie.
Uchodźcy w miastach borykali się z głodem, a stali mieszkańcy nie mieli
czym się z nimi dzielić. Aby przeżyć, trzeba było robić wypady na wieś,
na swoje lub cudze gospodarstwa, w poszukiwaniu jakiejkolwiek żywności.
Zdarzały się też zorganizowane przez Niemców chronione zbrojnie ekspedycje
żniwne i na wykopki - z udziałem uchodźców, którzy w zamian za pracę otrzymywali
niewielkie ilości płodów rolnych. W tych żywnościowych wyprawach wielu
Polaków straciło życie z rąk bojówek ukraińskich.
Exodus Polaków
Z osiedli przylegających do przedwojennej granicy z sowiecką Ukrainą
Polacy uciekali na jej teren, bliski opuszczonej ojcowiźnie, a mający opinię
wolnego od nacjonalizmu. Tamtejsi Ukraińcy nie okazywali wrogości wobec
polskich przybyszy, nawet im pomagali, ale od czasu do czasu zagony UPA
zapuszczały się tam w pogoni za Polakami, uciekano więc jeszcze dalej na
wschód, wszędzie pozostając w nędzy i tymczasowości.
Z kolei z północnej części Wołynia, głównie powiatu sarneńskiego, część
uchodźców kierowała się na północ do województwa poleskiego. Tam względne
bezpieczeństwo, mimo penetracji przez bojówki UPA, zapewniały bazy zgrupowań
sowieckiej partyzantki, w pobliżu których zakładano obozy z ziemiankami
i barakami. Tam w jeszcze gorszych warunkach niż w Przebrażu, w bagiennym
otoczeniu, bytowały głównie kobiety z dziećmi, mężczyźni bowiem od razu
byli zabierani do sowieckich oddziałów, co umożliwiało im choć częściowo
opiekę nad obozami.
Niezwykłym przypadkiem była wspólna wędrówka taborami pięciu polskich
osiedli ze zwierzętami gospodarskimi z północy powiatu sarneńskiego (Lado,
Tatynne, Perestaniec, Omelno, Jaźwinki) po bezpieczniejszym Polesiu. Przemieszczano
się w okolice, gdzie stacjonowały sowieckie oddziały partyzanckie, ale
te wciąż zmieniały miejsca pobytu, co zmuszało do dalszej wędrówki. Trwała
ona po poleskich lasach i bagnach 6 miesięcy, podczas których obozowano
w szałasach nawet zimą. Powrót "na swoje" nastąpił w styczniu 1944 r.,
po wyparciu Niemców przez Sowietów z północy Wołynia, miał to być koniec
gehenny. Jednak po pewnym czasie, nękani nadal napadami banderowców, mieszkańcy
wędrujących kolonii musieli przenieść się do miasta i wkrótce w 1945 r.
zostali ekspatriowani do Polski.
Nieustanne zagrożenie życia doprowadzało część Polaków do takiego stanu
psychicznego, że mimo przywiązania do ziemi i lęku przed niemożnością utrzymania
się bez gospodarstwa oraz wywózką do przymusowych robót decydowali się
na własną rękę opuścić zagrożone tereny, byle dalej od banderowskich pogromów.
Z południa Wołynia uciekano do województw tarnopolskiego i lwowskiego
(należących do Generalnego Gubernatorstwa), a z zachodnich powiatów wołyńskich
na Lubelszczyznę, sądząc, że tam będzie bezpiecznie, co wkrótce okazało
się złudne, bo akcje ludobójcze weszły również na te tereny. Wołyń był
oddzielony od reszty kraju granicą pilnowaną przez Niemców i ukraińskich
"pograniczników". Przekroczenie jej pieszo i wozami konnymi polegało na
sprytnym ominięciu placówek kontrolnych lub przekupieniu strażników. W
lipcu i sierpniu 1943 r., podczas największych fal rzezi Polaków straż
nie była w stanie sprostać naporowi uchodźców, więc kapitulowała. Część
Polaków wyjeżdżała koleją, choć pod okupacją niemiecką nie wolno im było
jeździć pociągami, więc albo uzyskiwano od władz niemieckich zezwolenia,
albo załatwiano z Polakami-kolejarzami, obsługującymi niemieckie transporty,
nielegalny przewóz w zamkniętych wagonach towarowych.
Przeciwstawianie się banderowskiemu ludobójstwu, uparte wysiłki, by
jakoś przeżyć i przetrwać depolonizację, by nadal żyć na ziemi zagospodarowywanej
i cywilizowanej przez wieki, zakończyły się wymuszoną przez Sowietów ekspatriacją
w latach 1944-1946, przyspieszaną przez bandyckie napady.
Ewa Siemaszko ("Nasz Dziennik", 11.07.2014) |