Spis artykułów
Sąsiedzi z Wołynia

Igor T. Miecik


    Tablica pamiątkowa polskiej wsi Parośla na Wołyniu (fot. Piotr Sadurski).

    Do Parośli inaczej jak furmanką czy traktorem dotrzeć się nie da. Bo i po co? Wsi już nie ma. Siedemdziesiąt lat temu Ukraińcy wymordowali mieszkańców, ale nikt nie pamięta, kto konkretnie i jak to było. Pamięć ludzka chce być krótka. Zwłaszcza pamięć sąsiadów.

    Kobiety przestały po grzyby chodzić, bo znajdowały ludzkie szczątki rozwleczone po lesie. W ogóle po wojnie ludzie z sąsiedniej Żółkini bali się tu przychodzić. We wsi gadali, że tam, gdzie była Parośla, zamieszkały diabły. - Bali się ludzie albo chcieli zapomnieć czym prędzej - mówi Hanna Stratonowna Kowalczuk, wdowa po Antonie.

    Anton któregoś dnia, jeszcze za sowieckiej władzy, wstał jakiś nieswój i zamiast do kołchozu poszedł do lasu. Wyrżnął z sosny wielki krzyż, konia do wozu zaprzągł i zawiózł tam, gdzie leżą pomordowani Polacy. Jak krzyż postawił, to i jakoś mniej straszno się zrobiło. Jakby diabły wreszcie sobie poszły. Później Anton ten krzyż malował, miejsce kaźni ogrodził, wszystko za swoje. Do dziś stoi, choć Anton umarł trzy lata temu.

    Ludzi tu już nie ma, tylko dzików dużo, bo stare drzewa owocowe wciąż rodzą. Kiedy na wiosnę kwitną, las jest jak z bajki - jabłonie, wiśnie, mirabelki, czeremcha. Teraz wszystko pod śniegiem, ale jesienią rozłożysta grusza na skraju lasu znów uroni owoce na drogę. Zaraz za nią jest kurhan, wszystko co z chaty Michniewiczów zostało. To był pierwszy dom we wsi.

    Między polską Paroślą a ukraińską Żółkinią były podmokłe łąki z soczystą, prawie czarną bagienną trawą. Ukraińcy z Żółkini i Polacy z Parośli razem pasali tam krowy. Jak to sąsiedzi. Łąk już nie ma, las zabrał. No i Parośli nie ma.

    Hanna pamięta ten poranek. Matka wyszła przed chatę, spojrzała ponad linię drzew, nie dojrzała dymu z kominów Parośli. Powiedziała: - Nie ma już Parośli.

    Hanna bardzo się wtedy bała. Jak to - nie ma? Czuła, że dzieje się rzecz straszna. Coś takiego w twarzach dorosłych dookoła było. Niby blisko, a tak daleko. Teraz zimą, tam gdzie Anton postawił krzyż, trzeba jechać wozem albo saniami. Nic innego nie przebrnie. Może traktor, ale tych w Żółkini mało, bo bieda.

    1.
    Kto jeszcze pamięta w Żółkini, co się stało w Parośli? Pamięta Jurij Dmitrowicz Bondaruk, na którego we wsi wołają dziadek Jura, Andriej Tomacho, który po wojnie ożenił się z Polką, stary Afanasij, no i Hanna Stratonowna.

    Młodzi wiedzą tyle, co ze szkoły. Że na Wołyniu były rzezie - UPA zabijała Polaków, a Armia Krajowa i polscy kolaboranci Ukraińców. O ukraińskich esesmanach i żandarmach tyle tylko, że na koniec zdezerterowali i poszli do UPA wyzwalać ojczyznę.

    Ci z samej Żółkini wiedzą jeszcze to, co Anton na krzyżu wyrżnął toporem: 9 lutego 1943 r. ukraińscy nacjonaliści zamordowali w Parośli 170 Polaków. Starzy pamiętali więcej, ale o Parośli opowiadać nie chcieli.

    Najpierw zaraz po wojnie do Żółkini wkroczyło NKWD. Za współpracę z UPA zabrali parę osób. A może za Paroślę? Tego dziś nikt nie pamięta albo pamiętać nie chce. Przez długie lata Związku Sowieckiego słowa "upowiec" i "banderowiec" były najgorszą obelgą, synonimem hitlerowskiego kolaboranta. Każde dziecko się tego w szkole uczyło. A starzy milczeli.

    Kiedy 20 lat temu narodziła się Samostijna Ukraina, ogłoszono pojednanie polsko-ukraińskie i starzy z Żółkini znów milczeli.

    2.
    Jarosław Michajłycz, wiceszef administracji rejonowej z siedzibą we Włodzimiercu, z wykształcenia historyk i były nauczyciel, sam nie wie, jak z tą Paroślą było. Pamięta, że czytał o sotni niejakiego "Korobki" Hryhorija Perehijniaka, która 7 lutego 1943 r. stoczyła we Włodzimiercu potyczkę z niemieckim posterunkiem i uszła w lasy.

    To ważna data - Ukraińcy uważają, że to była pierwsza bitwa wołyńskiej UPA z Niemcami.

    Sotnia też ważna - historycy jej właśnie przypisują wymordowanie dwa dni później Polaków z Parośli.

    Michajłycz upiera się, by osobiście ruszyć na miejsce. Chce posłuchać wspomnień świadków w Żółkini, organizuje furmankę, by przebić się przez zaspy do Parośli.

    Wspomina, jak to sam przez polsko-ukraińskie problemy o mało z posady nie wyleciał, gdy we Włodzimiercu w 60. rocznicę tej pierwszej bitwy UPA ludzie z Kijowa zawiesili tablicę na rynku. Na tablicy napisano: "Pamięci Ukraińców pomordowanych w czasie okupacji przez niemieckich faszystów i polskich szucmanów (policja pomocnicza - przyp. red.)".

    Michajłycz w nocy poszedł i ściernym papierem starł tych "polskich szucmanów". Dziś mówi: - Dobrze zrobiłem, przecież polskiej okupacji u nas nie było. Historykiem jestem, to wiem.

    Najpierw Michajłycz prowadzi do miejskiego muzeum. Niech kustosz powie, co wie. W dwóch pokoikach muzeum miejskiego są drewniane pługi i kamienne żarna, jest też gablotka na część UPA. Replika munduru, niemieckie podkute wojskowe buciory i zardzewiała pepesza. Dalej podobna ekspozycja poświęcona partyzantce sowieckiej. Na koniec o okolicznym bogactwie leśnej zwierzyny.

    O Parośli nie ma ani słowa. O "Korobce" też nic.

    Kustosz Anton Dorofiejewicz mówi, że o sotni "Korobki" wiadomo z całą pewnością trzy rzeczy: 7 lutego rozbija we Włodzimiercu posterunek, 22 lutego dowódca ginie w potyczce z Niemcami, a 29 lutego sotnia zostaje rozbita przez czerwoną partyzantkę.

    Kustosz wie jeszcze jedno. W ludobójstwie Polaków z Parośli nie brała udziału miejscowa ludność. - Mimo prowadzonej na Wołyniu szowinistycznej polityki przedwojennej Polski ludzie żyli tu w zgodzie. Jak dobrzy sąsiedzi - zapewnia.

    3.
    W Żółkini o żadnym "Korobce" nikt nie słyszał. Człowiek nie nasz, nie stąd. Za to dziadek Jura pojedzie furmanką do Parośli, pokaże i co pamięta, opowie. W roku 1943 miał sześć lat.

    - Tamtego dnia wyszli z lasu wielką kupą, ze stu, może dwustu. Obdarci, w skóry pozawijani, w łapciach, jak dzicy. Mieli siekiery, dzidy, noże, kilku pistolety i strzelby, nawet baby szły z nimi. Uciekłem do domu ostrzec matkę - opowiada.
    - UPA?
    - A kto ich tam wie, UPA czy nie UPA, Wszystkich wtedy po lasach było pełno - czerwonych, bulbowców, upowców... Ludzie mówili na nich po prostu - zbrojni. Wzięli kilku chłopaków ze wsi na przewodników i ruszyli na Paroślę.

    Przewodników? A może wspólników? Ilu - dziesięciu, stu? Co tam w Parośli robili? Dziadek Jura broni się: - A kto ich tam wie. Ja sześć lat miałem.

    W każdym razie ci, co poszli, potem we wsi opowiadali, co było. Leśni oszukali Polaków, że są czerwoną partyzantką i kazali dać sobie jeść. Prowadzili ze sobą kilku kozaków z SS, wziętych do niewoli we Włodzimiercu. Ich pierwszych zarąbali siekierami. Później kazali się Polakom powiązać nawzajem. Mówili, że gdy Niemcy przyjdą, to będą mogli powiedzieć, że partyzantów nie karmili, że siłą wzięli, co chcieli. Jak już wszyscy się powiązali, zaczęła się rzeź. Jednego po drugim zarąbali siekierami i motykami, zakłuli nożami, pocięli kosami przekutymi na sztorc i piłami do drewna. Było tam kilku Ukraińców - parobków z innych wsi. Zbrojni z lasu modlić się im kazali. Jak zobaczyli, że klęczą na dwa kolana i żegnają się z prawa na lewo, znaczy prawosławni - puścili. Po ukraińsku wtedy na Wołyniu każdy Polak umiał, a po polsku Ukrainiec. Tylko modlili się ludzie inaczej.

    4.
    Andriej Tomacho przez pół życia starał się sam sobie to wszystko wytłumaczyć...

    Andriej miał żonę Polkę. Maria urodziła się pod Chełmem, została wysiedlona w 1946 r. podczas akcji "Wisła", bo miała ojca Ukraińca. Jeszcze za sowieckiej władzy często z żoną rozmawiali o Parośli, o tym, co się stało na Wołyniu, i o tym, co się stało pod Chełmem. Sami ze sobą gadali, bo w Żółkini to nie był temat do rozmów.

    W 1943 r. Andriej miał pięć lat. Przyjaźnił się z rówieśnikiem z polskiej osady Wydymer. U jego ojca, Piotra, pasał gęsi. W lutym 1943 r. zobaczył, że ich rodzina jedzie przez Żółkinię na wielkim wozie pełnym dobytku.
    - Pan Piotr, co się dzieje? - zapytał.
    - Nic nie wiesz? Wasi chłopcy wyrżnęli Paroślę. Nie ma tu już dla nas Polaków życia.
    - Ale dokąd wy teraz?
    - Na stację kolei do Antonówki i byle dalej.

    Pewnie trafili do Rzeszy. Bo Niemcy uciekinierów w Antonówce pakowali w wagony i wywozili na roboty. W lutym, później na wiosnę, a najwięcej latem, kiedy na całym Wołyniu zaczęła się rzeź.

    Andriej pamięta, jak ludzie z Żółkini gadali, że ta sotnia, co szła z Włodzimierca, wysłała w kierunku Parośli dwóch konnych na zwiad. Konni nie wrócili. Leśni uznali, że to Polacy z Parośli ich zabili. - Tak musiało być - upiera się Tomacho. - Wokół Żołkini i pobliskiej Antonówki tyle polskich osad było - Wydymer, Terebunia, Sunia, Perespa... I tylko tę Paroślę wyrżnęli.

    Z Parośli uratowało się kilkanaście osób. Opowiadali, jak było. Sotnia szła, żeby mordować, a miejscowi byli z nimi. Zanim doszli do Parośli, zamordowali kilku Polaków z Wydymera, którzy rąbali w lesie drzewo. Pod sam Wydymer też podeszli, ale tam więcej wojskowych osadników było, w boju zaprawionych, z karabinami. Cofnęli się. Jednak Andriej o tym wiedzieć nie chce. Powtarza: - Gdzie indziej nie rżnęli. Tylko w Parośli. Przez tych zwiadowców. Przecież jakaś przyczyna być musi. Niemożliwe coś takiego bez żadnej przyczyny!

    5.
    Jarosław Michajłycz nad zbiorową mogiłą w Parośli decyduje, że trzeba się pomodlić. Jest drewniany krzyż Antona i dwie tablice. Jedna postawiona za prezydenta Kuczmy tuż przed wizytą Aleksandra Kwaśniewskiego, druga - z nazwiskami ofiar - przez Polaków, którzy byli tu kilka razy.

    Michajłycz jako osoba oficjalna jest zadowolony, że wszystko tu zadbane. Klepie dziadka Jurę po plecach: - Dobrze, że wy z Żółkini nadal dbacie o wszystko. To byli przecież wasi sąsiedzi - żyliście w przyjaźni, zanim to się stało! Czyż nie?

    Później ciągnie: - Nikt nie wie, skąd ta sotnia przyszła i dokąd zmierzała. O tym "Korobce" też w sumie nic nie wiadomo. W każdym razie na pewno nasi w tym udziału nie brali. Nie sąsiedzi.

    6.
    Hanna Stratonowna, wdowa po Antonie, który w Parośli krzyż postawił, mieszka sama w wypucowanej na błysk chacie. Wnuki rozjechały się po Ukrainie i świecie. Dzieci rzadko ją odwiedzają. Najbardziej martwi się, że jak jej męża nie stało, to nikt nie będzie dbał o krzyż i mogiłę w Parośli. Mówi: - Byli tu Polacy. Antona znaleźli, bo ciekawi byli, kto krzyż zrobił. Później takie piękne paczki nam przysłali. Ale Anton nie dla paczek wokół tej mogiły chodził. Jak u nas grodzili cmentarz, to wyprosił od przewodniczącego kołchozu siatkę i drut, i pojechał do Parośli grodzić tę polską mogiłę. Teraz tego nikt nie powie, bo go w encyklopediach opisali, ale wtedy niejeden wilkiem patrzył - po co on tam grodzi, kosi, sprząta, nie lepiej zapomnieć?

    W osiemdziesiątych latach, za pieriestrojki, Anton przekonał nawet przewodniczącego kołchozu, żeby dzieci z Żółkini do Parośli wozić, o historii im opowiadać. Mówił, że pamiętać trzeba. Później - za wolnej Ukrainy - nie było już wycieczek. Najpierw kołchoz się rozpadł, a później zrobił się problem z UPA i sowieckimi partyzantami - kto dobry, kto zdrajca. Historię trzeba było pisać od nowa. Nie wszystko się teraz w niej mieści. Jak Parośla ma się pomieścić, skoro ci, co ją wyrżnęli, to pierwsza sotnia wolnej Ukrainy?
    - Hanno Stratonowna, to po co Anton ten krzyż stawiał?
    - Wierzący był. Do cerkwi w każdą niedzielę chodził. Modlił się przed ikoną rankiem i o zachodzie. Mówił, że trzeba o Paroślę dbać, żeby choć trochę grzech odkupić.
    - Jaki grzech?
    - Nasz grzech. Mówił, że wielki grzech jest na nas. On pamiętał.


    Po polskiej wsi Parośla został jedynie pamiątkowy krzyż
    (fot. Piotr Sadurski).

    7.
    Afanasij ma 93 lata. Jego o 30 lat młodsza żona mówi, że nie ma sensu z nim gadać, bo nie pamięta, co wczoraj było, a co dopiero 70 lat temu. Mówi też, że nie ma co w tej Parośli grzebać. Nic z tego dobrego nie będzie. Afanasij o Polakach jej opowiadał. Że bogaci byli. Dzieci z Żółkini czekały w każdą niedzielę, kiedy będą jechać do Włodzimierca albo do Antonowki do kościoła. Mężczyźni w oficerkach, z wyglansowanymi cholewami, kobiety w kapeluszach, córki w białych podkolanówkach. Rzucali dzieciom cukierki.

    Afanasij słucha zadumany. Głowę w uszance jak ptak przekrzywił. Słyszy? Rozumie? Drzwi do izby otwiera - na kredens stojący naprzeciw meblościanki z czasów Breżniewa. Pokazuje palcem wypaczone drzwiczki i szuflady meblościanki, a potem kredens. Mebel dębowy, bogato zdobiony, z witrynami z rżniętego szkła. Tu wszystko nadal pasuje co do milimetra.

    - Polski - mówi Afanasij. - Po sąsiadach z Parośli.

    Igor T. Miecik ("Newsweek", 17.02.2013)

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl