Spis artykułów
Zbigniew Marecki Od lewej: Janek, Józefa Sobczuk z Władzią, Marysia, babcia Franciszka Sobczukowa, przed nią na kocu siedzą Anna z Bronią, siedzi także Bartłomiej Sobczuk, obok niego kuzyni. Anna Staniuk ze Słupska do tej pory pamięta sen, w którym jej tata uciekał przed ścigającymi go mordercami. Kilka godzin później, gdy zobaczyła zmasakrowane ciała członków jej rodziny, wiedziała, że uszła cało z polowania na Polaków, które urządzili ukraińscy nacjonaliści. Anna Staniuk przyszła na świat w 1928 roku jako córka Józefy i Bartłomieja Sobczuków, właścicieli 12-hektarowego gospodarstwa ogrodniczego w Borkach na Wołyniu. Wieś położona była około 30 kilometrów od granicy polsko-sowieckiej. Miała starszego brata Jana i trzy siostry - Marysię, Bronkę i Władzię. Do wybuchu II wojny światowej rodzina spokojnie uprawiała warzywa, zajmowała się sadem, przechowalnią owoców, stawem rybnym oraz wycinką drzew w ich prywatnym lesie. W liczącej 150 zagród polsko-ukraińskiej wsi Polacy stanowili zamożną mniejszość, ale stosunki z biedniejszymi sąsiadami ukraińskimi układały się dobrze. - Wszyscy czuli się u siebie. Zawierano nawet mieszane małżeństwa. Babcia była ogólnie poważaną akuszerką, więc rodzice bardzo często bywali zapraszani na rozmaite przyjęcia - wspomina pani Anna. Zanim wybuchła wojna, Anna zdążyła ukończyć w Borkach cztery klasy polskiej szkoły pod kierownictwem Kazimierza Filipowicza. We wrześniu 1939 roku poszła do piątej klasy. Wtedy pojawili się Sowieci. Gdy na zajętych terenach zaczęli swoje rządy, rozpoczęły się wywózki na Sybir i zmuszanie gospodarzy, aby zapisali się do kołchozu. - Ojca nie chcieli do niego przyjąć, bo uznali, że był kułakiem - opowiada pani Anna. W szkole pojawili się nowi nauczyciele. Musiała się uczyć rosyjskiego i niemieckiego. Do tej pory też pamięta, jak podczas apeli sowieccy nauczyciele uprawiali prymitywną kampanię antyreligijną, udowadniając, że Pan Bóg nie da cukierków, a Stalin tak. Potem we wsi zaczęto rozbierać budynki gospodarcze, aby zbudować nowe, już wspólne. Niemcy spalili wieś Ten zamiar do końca się nie powiódł, bo w 1941 roku Niemcy napadli na
Rosję.
Rosjanie zaciekle się bronili w okolicy Borek, więc Niemcy spalili wieś. W ciągu jednego dnia prawie cały dorobek Sobczuków przestał istnieć. - Zamieszkaliśmy w komórce u sąsiada. Ojciec nie chciał jednak uciekać ze wsi. Szybko wybudował fragment nowego domu - dwa pokoje i kuchnię. Nie zmienił planów nawet, gdy w lutym 1942 roku zmarła babcia - opowiada pani Anna. Na początku 1943 roku do wsi zaczęły docierać informacje, że w okolicznych miejscowościach trwają nocne rzezie Polaków. - Ludzie szybko zdali sobie sprawę, że to robota ukraińskich nacjonalistów z UPA, którym Niemcy obiecywali stworzenie samodzielnej Ukrainy - mówi pani Anna. Unoszące się po nocach na niebie łuny ognia były przerażające. Wkrótce było już wiadomo, że doszło do nocnych polowań na Polaków w pobliskich wsiach Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. - Człowiecze, trzech wiosek już nie ma, ludzie nie żyją. Ładuj żonę i dzieci i jedź z nimi na plebanię do Lubomla - ostrzegł ojca kościelny z parafii w Lubomlu. Uciekli przed pościgiem Sobczuk skorzystał z tego zaproszenia. Od marca 1943 do marca 1944 roku rodzina mieszkała w niej. Tylko w dzień Bartłomiej Sobczuk z 16-letnią Anną dojeżdżał do pracy w gospodarstwie. Sąsiedzi nadal korzystali z olejarni i żaren Sobczuków. Nie było wrogości. Przeciwnie, na murach pojawiły się zachęcające hasła "Wracajcie, nie zrobimy wam krzywdy. - Mimo to cały czas się baliśmy. Gdy ojciec pracował, ja stałam pośrodku podwórza i wypatrywałam, czy nie zbliża się ktoś obcy. Pewnego dnia, w styczniu 1944 roku, gdy saniami wyjeżdżaliśmy z gospodarstwa, jacyś obcy Ukraińcy ruszyli za nami w pościg. Sanie się wywróciły. Ostatkiem sił je odwróciliśmy i uciekliśmy do miasta. Wiedzieliśmy, że ledwo uszliśmy z życiem - mówi pani Anna. Rodzina Sobczuków przed ich domem w Borkach. W marcu 1944 roku za namową sąsiadów Bartłomiej Sobczuk zdecydował,
że wraca z rodziną do Borek.
- Po dwóch tygodniach wróciłam do rodziców, ale ojciec nie pozwolił mi zostać. Razem z siostrą Bronią odesłał mnie z powrotem do Ukrainki - opowiada pani Anna. Widziała mordercę ojca Dlatego ocalała, bo tej samej nocy ukraińscy nacjonaliści napadli na Borki. Gdy jechali konno do wsi, wstąpili do Ukrainki, u której mieszkała Anna, pytając, czy nie ukrywa Polaków. Kiedy zaprzeczyła, pojechali dalej. Po północy zaczęła się rzeź. Bandyci bali się Niemców, więc nie strzelali i nie podpalali zabudowań. Mordowali za to młotkami, siekierami i nożami. - Próbowałam się zdrzemnąć. W śnie widziałam ojca, jak przed kimś ucieka, ale długo nie spałam, bo przerażona Ukrainka postanowiła, że pod osłoną nocy pójdziemy szukać schronienia do wsi Kuśniszcze - relacjonuje pani Anna. Tam kobieta z gromadką dzieci weszła do jednego z domostw. Przy stole siedział młody Ukrainiec ranny w rękę. - Co się stało? - zapytała Ukrainka. - To ten sk..., Bartosz odgryzł mi palec - odpowiedział mężczyzna. Anna struchlała. Zdała sobie sprawę, że przed nią prawdopodobnie siedział morderca jej ojca. Ukrainka szybko opuściła z dziećmi ten dom. Nad ranem Anna z Bronią wróciły do rodzinnej wsi. Na podwórzu znalazły straszliwie zmasakrowane ciało ojca. W sadzie leżała Marysia z otwartą raną głowy. W przedpokoju znalazły ciało mamy z głęboko wgniecioną czaszką. W domu na łóżku leżała ciężko ranna Władzia. Tylko ona przeżyła. Tej nocy w Borkach Ukraińcy zabili blisko 20 osób, w tym i Ukraińców, którzy przeszli na katolicyzm i mieli żony Polki. Ciała ofiar owinięte w prześcieradła pochowane zostały w zbiorowych mogiłach. Niemcy umieścili Annę i Władzię w szpitalu w Lubomlu. Bronia znalazła schronienie w rodzinie organisty - też w Lubomlu. Po dwóch tygodniach dziewczęta zabrała rodzina z Jagodzina. Tam przetrwały do końca wojny. - Po latach pojechałam do Borek. Dawni sąsiedzi jeszcze pamiętali moją rodzinę. Po domu rodziców i ich grobie już nie było śladu. Ukraiński taksówkarz, który mnie tam wiózł, pytał, czy nie mam żalu. Powiedziałam, że do niego nie mogę mieć żalu o to, co się działo w tych strasznych czasach, bo on za to nie odpowiada - mówi pani Anna. Do końca życia będzie jednak pamiętać te straszne mordy i chciałaby, aby inni też o nich pamiętali. Ku przestrodze dla przyszłych pokoleń. Zbigniew Marecki ("Głos Pomorza", 8.03.2008) |