Spis artykułów
Michał Potocki Flaga narodowa na parlamencie Ukrainy. Nic nie zapowiada, by Kijów szybko pogodził się z prawdą o ludobójstwie na Wołyniu. Wina leży też po naszej stronie - przez ostatnie dwie dekady milczeliśmy. Po 70 latach od tragedii Polacy i Ukraińcy wciąż spierają się o Wołyń. Po ukraińskiej stronie w osiągnięciu zgody nie pomaga wzrost popularności nacjonalistów, dla których każda rysa na zmitologizowanym wizerunku Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA) jest wymysłem stalinowskiej propagandy. Po naszej stronie przez blisko dwie dekady nie pomagało przemilczanie problemów historycznych w imię racji stanu w postaci odciągania Ukrainy od Rosji. 11 lipca minęło dokładnie 70 lat od krwawej niedzieli. Tego i następnego dnia oddziały UPA i ludzi skupionych wokół banderowskiej frakcji Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) zaatakowały równocześnie 149 miejscowości w trzech powiatach Wołynia. Niedzielę wybrano specjalnie, by jak najwięcej ludzi z każdej wsi zastać w jednym miejscu: kościele. Nie był to jednak początek rzezi. Pierwsze napady na Polaków zdarzyły się już w lutym 1943 r. Obie organizacje, działające pod wpływem ideologii uwięzionego wówczas przez Niemców przywódcy nacjonalistów Stepana Bandery, wymordowały w sumie od 75 tys. do 110 tys. Polaków; na Wołyniu, ale i w Galicji Wschodniej, wreszcie na Chełmszczyźnie, już po drugiej stronie Bugu. Morderstwa te były przy tym dokonywane w wyjątkowo brutalny sposób. Sposób, który wywołuje przerażenie i refleksje, do czego zdolni są zwykli ludzie pod wpływem chorej ideologii. Nie było chyba takiej metody zadania śmierci i cierpienia, z której nie skorzystaliby wówczas banderowcy i zindoktrynowani przez nich chłopi. Akcja, zmierzająca do etnicznego wyczyszczenia polsko-ukraińskiego pogranicza, spotkała się z reakcją. Polacy tworzyli oddziały samoobrony. Odpowiedź Armii Krajowej na dramat Polaków z Wołynia była przy tym mocno spóźniona; 27. Wołyńską Dywizję Piechoty AK zaczęto formować dopiero w lutym 1944 r., zresztą głównym jej celem była walka z Niemcami. Strona polska ma na swoim koncie akcje odwetowe wymierzone w ukraińskie wsie. W ich wyniku zginęło zapewne kilkanaście tysięcy Ukraińców, przede wszystkim z Chełmszczyzny. Działania obu stron różnił cel. Polacy się bronili i - rzadziej - mścili. UPA z kolei zamierzała wymordować bądź wygnać z Wołynia i Galicji Wschodniej wszystkich mieszkających tam Polaków, by stworzyć czystą etnicznie Ukrainę. W liście jednego z komendantów UPA Jurija Stelmaszczuka do wodza banderowskiej frakcji Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Mykoły Łebida czytamy: "Kłym Sawur" (pseudonim Dmytra Klaczkiwskiego, dowódcy UPA-Północ, jednego z inicjatorów rzezi - red.) przekazał mi tajną dyrektywę w sprawie całkowitej, powszechnej, fizycznej likwidacji ludności polskiej". Grzegorz Motyka, jeden z najwybitniejszych znawców tragedii, pisze w fundamentalnej pracy "Od rzezi wołyńskiej do akcji ťWisłaŤ", że decyzję o wymordowaniu Polaków kierownictwo UPA podjęło pod wrażeniem Holokaustu. Tak przynajmniej wynika m.in. z informacji polskiego podziemia. Motyka przytacza słowa któregoś z ukraińskich dowódców, doniesione do AK przez mjr. Tadeusza Klimowskiego: "Jeśli chodzi o sprawę polską, to nie jest to zagadnienie wojskowe, tylko mniejszościowe. Rozwiążemy je tak, jak Hitler sprawę żydowską. Chyba, że usuną się sami". Nasze milczenie Przytłaczająca większość polskich historyków nie ma dziś wątpliwości, że to, co się stało na Wołyniu, nosiło znamiona ludobójstwa. Zgodnie z prawem międzynarodowym to "czyn dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, jako takich". Mimo to w polskim Sejmie do końca trwały spory o to, czy w rocznicowej uchwale w sprawie Wołynia użyć słowa "ludobójstwo". Głosowanie nad uchwałą sejmową, po wielu targach w komisjach, zaplanowano po rocznicy krwawej niedzieli. Uchwała senacka przyjęta 20 czerwca głosi, że "zorganizowany i masowy charakter tych zbrodni oraz towarzyszące im okrucieństwo nadają akcji charakter czystki etnicznej noszącej znamiona ludobójstwa". Spór to dziwny, bo użycie tego czy innego słowa nijak nie zmienia stanu prawnego. - Zbrodnia dokonała się, jeszcze zanim w 1948 r. ONZ przyjęła konwencję o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa. I to, czy nazwie się ją ludobójstwem, czy nie, nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji, bo prawo nie działa wstecz. A w odniesieniu do tej konkretnej zbrodni kwestia definicji ma znaczenie wyłącznie polityczne i moralne - powiedziała Dziennikowi.pl Agnieszka Bieńczyk-Missala, specjalistka w dziedzinie prawa humanitarnego Uniwersytetu Warszawskiemu. - Timothy Snyder trafnie nazwał ten region skrwawionymi ziemiami. Chronologicznie od Wielkiego Głodu przez Holokaust i wypędzenie Tatarów Krymskich aż po zbrodnię wołyńską i akcję "Wisła" - wszystkie te wydarzenia można uznać za mające znamiona ludobójstwa, przy czym tylko Holokaust spełnia wszystkie warunki definicji - mówi DGP lwowski historyk Jarosław Hrycak. - Jednak dyskusja na ten temat wymaga znacznej wiedzy akademickiej, a przy tym olbrzymiej wrażliwości, której często brakuje, gdy w debatę włączają się politycy z obu stron - dodaje. W polskiej polityce ostatniego 20-lecia dążenie do właściwego nazwania tragedii przegrywało z szerszymi zamiarami Warszawy wobec Ukrainy. Już od samego początku III RP widziała się w roli adwokata Kijowa. Jako pierwsi uznaliśmy niepodległość Ukrainy, wyprzedzając nawet Kanadę, kraj z wpływową diasporą ukraińską. Właśnie ta Giedroyciowska myśl o prozachodniej, zaprzyjaźnionej z Polską Ukrainie, oddzielającej nas od Rosji, przyświecała kolejnym rządom i prezydentom. Przyświecała Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, gdy utrzymywał bliskie osobiste relacje z traktowanym na Zachodzie niczym parias prezydentem Leonidem Kuczmą. Ta sama postawa przyświecała Lechowi Kaczyńskiemu, który wraz z prezydentem Wiktorem Juszczenką próbował budować prozachodni blok narodów Europy Środkowej, Wschodniej i Kaukazu Południowego. Pomimo że ten sam Juszczenko, szybko tracący popularność, coraz wyraźniej opierał się na skrajnych nacjonalistach z Galicji, a jedną ze swoich ostatnich decyzji nadał Banderze tytuł Bohatera Ukrainy. A gdy do władzy w 2010 r. doszła Partia Regionów, sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej niezręczna. Regionałowie, sprzymierzeni z komunistami, są przywiązani do komunistycznej wizji historii. W myśl historyków szkoły sowieckiej nasza AK, ukraińska UPA i w ogóle wszystkie niezależne od Sowietów organizacje partyzanckie Europy Środkowej, to faszyści, kolaboranci i bandyci. Oni bardzo chętnie podpiszą się pod każdą polską uchwałą potępiającą banderowców i czystki na Wołyniu. Tyle że taka uchwała, choć sprawiedliwa i uczciwa, niechcący wpisze się w kontekst sowieckich bajek o dobrym Stalinie. Poniekąd sami sobie zgotowaliśmy ten los, unikając tej dyskusji z poprzednimi władzami. Doszło do tego, że z prawej strony ukraińskiej sceny politycznej słychać kuriozalne głosy, że uchwała upamiętniająca 70-lecie krwawej niedzieli została napisana pod dyktando ekipy Wiktora Janukowycza, a sami "niebiescy" gratulują nam przywiązania do europejskich wartości. Oto z jakim kontekstem musimy się mierzyć w sprawie Wołynia. - Oni (Janukowycz - red.) przenoszą wojnę z nami za granicę. Zapłacili komuś i pojawił się taki projekt - mówił o sejmowej uchwale deputowany skrajnej Swobody Jurij Syrotiuk. - UPA to jedyna formacja walcząca pod ukraińską flagą za Ukrainę. Oni zawsze będę bohaterami i zmyślone oskarżenia niczego tu nie zmienią - przekonywał. - Chylimy kapelusze przed nimi. Ta uchwała dowodzi, że Polacy są zwolennikami wartości demokratycznych. I jasno rozgraniczyli: jest naród ukraiński, którego w niczym nie obwiniają, i jest UPA i SS "Galizien", które mają ręce po łokcie we krwi. Polacy powinni jeszcze ułożyć listę zakazu wjazdu do Europy (dla nacjonalistów - red.) - radził nam wpływowy deputowany Partii Regionów Mychajło Czeczetow. Grupa komunistycznych i regionalnych deputowanych wystosowała nawet list do posłów z poparciem uchwały określającej tragedię mianem ludobójstwa, przyjęty z zadowoleniem przez niektórych polskich polityków. - Szkoda, że nie zwrócili oni uwagi, kto go podpisał. Najbardziej skorumpowane i prorosyjsko nastawione środowiska w kraju - kręci głową Jarosław Hrycak. I mamy prawdziwą grecką tragedię: albo narazimy się na oskarżenia o uzgodnione z Moskwą działania celem pognębienia Ukraińców, albo w imię pojednania zrezygnujemy z dążenia do prawdy. Choć bez prawdy szczere pojednanie jest niemożliwe, tak jak niemożliwe byłoby powojenne pojednanie Niemców z resztą Europy, gdyby ci pierwsi nie wzięli na siebie zbrodni narodowego socjalizmu. Co ciekawe, sam wywodzący się z regionałów prezydent nie zabiera głosu na temat rocznicy Wołynia, nie wybrał się też na obchody do Łucka. - Janukowycz nie chce włączać się w spory historyczne. W ten sam sposób unikał jednoznacznej opinii na temat Hołodomoru. Dla niego to tylko niepotrzebne narażanie się na krytykę z jednej czy drugiej strony sceny politycznej - komentuje Hrycak. Z kolei w Polsce w minionym 20-leciu jedynie środowiska kresowe konsekwentnie przypominały o Wołyniu. Negatywny, ale głęboko zakorzeniony stereotyp głosi, że kresowiacy, stawiając zbyt wygórowane żądania, są w istocie przeszkodą na drodze do pojednania. Tymczasem na początku lat 90. to Światowy Związek Żołnierzy AK zainaugurował, w porozumieniu ze Związkiem Ukraińców w Polsce, cykl seminariów z udziałem historyków z obu stron Sanu, których celem minimum było ustalenie protokołu rozbieżności. Mimo trudnych początków w latach 1996-2001 zorganizowano w sumie dziesięć spotkań, podczas których omówiono nie tylko problematykę relacji polsko-ukraińskich w latach II wojny światowej, lecz także cały kontekst, od polityki II RP wobec mniejszości ukraińskiej po akcję "Wisła", czyli przesiedlenie 140 tys. Ukraińców na Ziemie Odzyskane. Gdy ŚZŻ AK proponował wspólne spotkania, wielu było po drugiej stronie Sanu historyków, którzy kwestionowali zbrodnię wołyńską jako taką. Dzisiaj podobne głosy praktycznie się nie pojawiają; najbardziej probanderowsko nastawieni historycy mówią raczej o "drugiej wojnie polsko-ukraińskiej", kontynuacji pierwszej, stoczonej w latach 1918-1919. To również nieprawda, ale przynajmniej niepolegająca na negowaniu zbrodni. Cytat o drugiej wojnie to słowa Wołodymyra Wjatrowycza, za czasów Juszczenki szefa archiwów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, z urzędu odpowiadającego za badania dokumentów historycznych. Ten 35-letni lwowianin jest dziś czołową postacią wybielającą Banderę. - Jeśli chodzi o przyznanie mu tytułu Bohatera Ukrainy, uważam, że powinien on otrzymać ten tytuł od razu po referendum niepodległościowym w 1991 r. Głosy oburzenia ze strony niektórych środowisk rosyjskich, żydowskich czy polskich wynikają z przesiąknięcia tezami sowieckiej propagandy. Dlatego tym ważniejsza jest nasza walka o prawdę historyczną - mówił nam przed trzema laty, poproszony o ocenę Juszczenkowskiej polityki historycznej. Z drugiej strony trudno mu odmówić osiągnięć w dialogu polsko-ukraińskim. To jemu zawdzięczamy ujawnienie wielu kluczowych dokumentów dotyczących tzw. operacji polskiej, czyli wymordowania w 1937 r. przez NKWD 111 tys. Polaków. "Być może to nawet dobrze, że istnieje twarde stanowisko historyków nacjonalistycznych (...). Tak czy inaczej, pozwoli ono usunąć radzieckie klisze, którymi posługują się naukowcy zbliżeni do rządzącego na Ukrainie ugrupowania. Jednocześnie jego istnienie zmusza również historyków o poglądach liberalnych do poszukiwań przekonującego słownictwa oraz niepodważalnych faktów, które pozwoliłyby im prowadzić równorzędną dyskusję zarówno z nacjonalistami, jak i z komunistami oraz historykami z Polski" - pisał na łamach "Nowej Europy Wschodniej" historyk i publicysta Roman Kabaczij. W prasie ukraińskiej zamiast neutralnego słowa "trahedija" na określenie rzezi coraz częściej pojawia się jednak słowo "złoczyn" (zbrodnia), choć raczej nie "henocyd" (ludobójstwo). Dobrym przykładem na zmianę postaw jest ewolucja innego czołowego historyka Ihora Iljuszyna. Jeszcze w 2001 r. w książce "Protystojannia UPA i AK (...)" (w Polsce wyszła osiem lat później jako "UPA i AK. Konflikt w Zachodniej Ukrainie") oskarżał o sprowokowanie rzezi Polaków i uznawał, iż mniejsza liczba ofiar po stronie ukraińskiej wynika z dysproporcji sił. Później przyznał się do błędu, uznając, że to nie różnica potencjałów, ale celów stanowiła główną różnicę między AK a UPA. Ukraińskim nacjonalistom chodziło o eksterminację Polaków, akowcom - o obronę. A gdy Wjatrowycz wydał własną książkę, Iljuszyn należał do jej krytyków. Świadectwem zmiany jest też kilka dokumentów przyjętych w przeddzień 70. rocznicy czarnej niedzieli. 28 czerwca wspólną deklarację ogłosili zwierzchnicy polskich i ukraińskich Kościołów katolickich, w tym abp Swiatosław Szewczuk, metropolita ukraińskiego Kościoła grekokatolickiego. Co prawda rzeź wydarzyła się na w większości prawosławnym Wołyniu, ale wielu partyzantów UPA z dowódcami na czele, a także sam Stepan Bandera, było właśnie wyznania unickiego. "Pragniemy dzisiaj oddać hołd niewinnie pomordowanym, ale i przepraszać Boga za popełnione zbrodnie oraz raz jeszcze wezwać wszystkich, Ukraińców i Polaków (...), do odważnego otwarcia umysłów i serc na wzajemne przebaczenie i pojednanie (...). Jako zwierzchnik Kościoła greckokatolickiego pragnę (...) przeprosić Braci Polaków za zbrodnie popełnione w 1943 r. W imię prawdy uważamy, że przeproszenia i prośby o wybaczenie wymaga postawa tych Polaków, którzy wyrządzali zło Ukraińcom i odpowiadali przemocą na przemoc. Jako przewodniczący Episkopatu Polski kieruję do Braci Ukraińców prośbę o wybaczenie" - czytamy. To przełom, bo dokument właściwie spełnia polskie oczekiwania. Jest jasne stwierdzenie kolejności wydarzeń: najpierw był atak ukraińskich nacjonalistów, a dopiero potem polski odwet, w dodatku niewspółmiernie mniej krwawy. Są i przeprosiny, nawiązujące zresztą do słynnego listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 r. Nie pada co prawda słowo "ludobójstwo", ale w końcu interpretacja tamtych wydarzeń należy nie do duchownych, ale do historyków i specjalistów w zakresie prawa wojennego. Jeszcze bardziej wzruszające oświadczenie ogłosili 6 lipca intelektualiści, z których wielu wywodzi się z zachodniej części Ukrainy, jak sam Jarosław Hrycak czy kulturolog, założyciel uznanego czasopisma "Ji" Taras Wozniak. "Za przelaną krew niewinną na Wołyniu i w Galicji, za niewiarę, przebacz mi, Bracie (...). Wstyd pali moje serce, wstrzymuje oddech w piersiach, kiedy myślę o Twoim bólu, o zabitych Twoich braciach i siostrach na Wołyniu i w Galicji (...). Przebacz za tych, którzy nie chcą wraz ze mną wziąć ciężaru odpowiedzialności za zbrodnię wołyńską, przebacz za długie milczenie moich braci. Przebacz za tych, którzy nie widzą w tym grzechu. Przebacz za tych, którzy nie mogą uznać tej zbrodni za zbrodnię. Proszę o pobłażliwość i pokorę dla serc, zaślepionych własnym nieszczęściem i obrazą historyczną". Konieczne pojednanie Te słowa, odwołujące się przecież do wspólnego, chrześcijańskiego dziedzictwa, znaczą bardzo wiele i zapewne równie wiele kosztują stronę ukraińską. Gdy niepodległe państwo odradzało się na początku lat 90., zaczęło odczuwać deficyt bohaterów, których każdy naród potrzebuje do kształtowania swojej tożsamości. Wybór padł na nacjonalistów. Trudno się zresztą dziwić, skoro tradycja upowska trwała w Galicji przez cały okres władzy sowieckiej. W Polsce ostatni żołnierz wyklęty, Józef Franczak, został zabity w 1963 r. Na Ukrainie ostatnia potyczka oddziału UPA z sowieckim MSW miała miejsce dwa lata wcześniej, ale jednemu z partyzantów udało się w podziemiu doczekać niepodległości. Illa Oberyszyn zmarł w Tarnopolu jako wolny człowiek w 2007 r. Partyzancka piosenka "Sumnyj swiatyj weczir" (smutna Wigilia) w prostych słowach określa (po)wojenne losy Ukraińców: "odyn syn u Sybiru, druhyj u Berlini, tretij piszow u Bandery szczob służyty Ukrajini". UPA w sposób naturalny została zmitologizowana w reakcji na sowiecką indoktrynację, która wszelkie przejawy niezależnego myślenia określała mianem faszyzmu. Skoro więc dzisiaj ktoś oskarża upowców o zbrodnie, niechybnie musi powtarzać bzdury czerwonych - utrzymuje rzesza Galicjan. - Kościoły robią bardzo dużo na rzecz pojednania i prawdy. W dialogu na ten temat uczestniczą liczni intelektualiści. Obok tej pozytywnej tendencji widać jednak również negatywną tendencję w postaci rosnących wpływów środowisk szowinistycznych po obu stronach granicy. Nie wiemy dziś, który z tych dwóch trendów weźmie górę. Musimy jednak starać się o pojednanie - przekonuje Jarosław Hrycak. Stąd m.in. pomniki Bandery na ulicach zachodniej Ukrainy, bezkrytyczne podejście do narodowych partyzantów czy olbrzymie poparcie dla ultranacjonalistycznej Swobody w Galicji (ale już niekoniecznie na Wołyniu), stąd tak demonstracyjnie nieprzyjazne gesty, jak wmurowanie decyzją rady miejskiej tabliczki ku czci Romana Szuchewycza, pseud. "Taras Czuprynka", dowódcy UPA w czasie rzezi, na gmachu polskiej szkoły we Lwowie. Stąd uchwały w rodzaju tej przyjętej przez radę miejską Łucka, w której przeprosin oczekuje się od Polaków, własnych win nie dostrzegając. Jednak długotrwała praca u podstaw musi dać - już daje - rezultaty, co widać na przykładzie ewolucji poglądów Iljuszyna czy w języku i symbolice rocznicowych deklaracji. Choć dużo jeszcze czasu upłynie, by Ukraińcy w swojej masie bez wątpliwości nazwali wołyńską rzeź mianem ludobójstwa. Michał Potocki ("Dziennik Gazeta Prawna" nr 134, 12-14.07.2013) |