Spis artykułów
Agnieszka Rybak Od lewej: Katarzyna Zawadzka, Henryk Kirschner, Teresa Radziszewska i Janina Kalinowska. My żyjemy zgodnie, nam się nic nie stanie - myślało wiele polskich rodzin przed śmiercią. Często w męczarniach. Nie wie, ile ma lat. Na pytanie o to, jak się nazywa, odpowiedzi udziela z namysłem, poprzedzając ją słowem "prawdopodobnie". Janina Kalinowska, przed zamążpójściem Sokół, ma jedynie nadzieję, że jej imię i nazwisko są prawdziwe. - Bo od kiedy rozumiałam i pamiętałam, były przy mnie - tłumaczy. Nie cierpi na amnezję. Jest jednym z dzieci cudem ocalałych z wołyńskiej rzezi. Rodziców nie pamięta. Jak przez mgłę kojarzy jedynie moment, kiedy już nie żyli. - Leżę już w łóżku i są ze mną. Moja mama i tata. Następny obraz - kiedy się wyczołguję spod trupa mamy. Otwieram oczy i widzę nad sobą łunę. Nie wiem, gdzie jestem. Resztę historii zna już z przekazów i dokumentów. Dom, do którego w końcu dotarła, należał do sąsiada, Ukraińca. Nie poznała jego nazwiska, ale wie, że musiał być dobrym człowiekiem. - Nie wziął mnie za nogi i nie wrzucił do pieca, tak jak to robili inni. Przechował u siebie i powiadomił kogoś we Włodzimierzu Wołyńskim. Po kilku dniach przyjechał jakiś pan i zaprowadził mnie do rodziny. Dopiero po latach z akt sądowych dowiedziałam się, że ten pan był kolegą mojego taty - opowiada Kalinowska. Wątpliwości w jej życiorysie jest więcej. Nie ma pewności, czy mama miała na imię Aniela czy Amelia i czy jej panieńskie nazwisko brzmiało Rozwadowska czy Zawistowska. My żyjemy zgodnie Wie za to, że do jej rodziców strzelano. Zostali zabici razem z bratem. - Pani, która znała moją babcię, mówiła, że w domu była jeszcze siostra, Irena. Nawet gdybym chciała jej szukać, jestem bez szans - wzdycha Kalinowska. I jakkolwiek to w tym kontekście może zabrzmieć, Kalinowska jest dzieckiem szczęścia, cudownie ocalałym spośród okrutnie zamordowanych na Wołyniu 50 czy 60 tys. Polaków. Ci, który uszli z życiem, od wielu lat próbują zrozumieć, jak to się stało, że żyjący ze sobą w zgodzie ludzie nagle stali się dla siebie wrogami. Sąsiedzi Ukraińcy zabijali sąsiadów Polaków. Dzieci, kobiety, starców, chorych. Lubowali się w perwersyjnych sposobach zadawania cierpienia. Katarzyna Zawadzka, rocznik 1932, była najstarszą córką małżeństwa Malwiny i Cezarego. W gospodarstwie położonym niedaleko Huty Stepańskiej, w powiecie kostopolskim. Mieli hektary na ziemiach żyznych, pszenno-buraczanych. - Kiedy Polacy tam nastali, pobudowali ładne budynki, elegancko w ogródkach porobili - opowiada. W obejściu mieli trzy krowy, stado gęsi, kur, kaczek. Tata Zawadzkiej był szewcem. - W domu pracował. Piękne pantofelki panienkom szył. Mama doglądała gospodarstwa, a nas pilnował dziadziuś, który owdowiał - wspomina Zawadzka. Jako najstarsza pomagała przy rodzeństwie. Po niej urodzili się Stefania, Jan, Marcin i Tereska. W osadzie Polacy i Ukraińcy żyli zgodnie. - Tu budynek polski był, tu ukraiński. Ukraińcy pracowali u nas, po sąsiedzku, pomagali Polakom. Oni szli do swojej cerkwi, my do kościoła. Na święta się ich prosiło, my chodziliśmy do nich. Karol Kirschner po skończeniu szkół we Lwowie miał do wyboru uczyć dzieci w Krasnymstawie lub wyjechać na Wołyń. Wraz z rodziną wybrał wyjazd. W 1927 r. został kierownikiem szkoły w Dzikowinach, wsi położonej niedaleko Beresteczka. Byli jedyną polską rodziną na prawie sto gospodarstw. Kirschnera w Dzikowinach szanowano. Rodzina szybko nawiązała sąsiedzkie relacje. Tak silne, że po przeniesieniu Kirschnera do szkoły w pobliskiej Łobaczówce Ukraińcy postarali się o jego powrót w 1941 r. Kirschnerowie mieli czworo dzieci. Henryk był ich drugim synem. Teresa Radziszewska mieszkała w kolonii Aleksandrówka, województwo wołyńskie, powiat kowelski. Jej rodzice przyjechali tu po I wojnie światowej, kiedy polskie władze przeprowadzały proces zasiedlania. Z włości rosyjskiego dziedzica Zajcewa powstały cztery wsie: Dunaj, Adamówka, Michałówka i kolonia Aleksandrówka. Kolejną wioskę, Ośmigowicze, zamieszkiwali Ukraińcy. - Mieliśmy duże, dobre gospodarstwo. Tam były ogromne połacie ziemi, nie miał kto uprawiać ziemi - opowiada Radziszewska, najstarsza z czworga rodzeństwa. Na początku 1943 r. nie wyczuwali jeszcze wrogości swoich ukraińskich sąsiadów. Choć dochodziły pogłoski o mordowaniu Polaków, długo się łudzili, że to wynik lokalnych zatargów, zaszłości sąsiedzkich. "My żyjemy zgodnie, nam się nic nie stanie" - tak myślało wiele polskich rodzin. Sygnały ostrzegawcze Henryk Kirschner pamięta, że ludność ukraińska na Wołyniu zachowywała się spokojnie. Dopiero potem, po wojnie, na podstawie rekonstrukcji zdarzeń i relacji historycznych zrozumiał, że to flirt z Niemcami doprowadził nacjonalistów ukraińskich do wniosku, że sprawę polską można rozwiązać tak samo, jak Niemcy rozwiązali sprawę żydowską. - Dowodzący oddziałami UPA wiedzieli, że Hitler przegra wojnę. Dlatego to nie był wróg strategiczny. Przyszło im do głowy, że teren można wyczyścić z obcych, czyli Polaków - tłumaczy Kirschner. I dodaje: - Nacjonaliści pootwierali furtki, o których nie wiedzieliśmy, że one istnieją. Dla jego rodziny pierwszym dzwonkiem ostrzegawczym była wizyta znajomej o nazwisku Poznykina. Wdowa po kowalu, kobieta raczej miejska niż wiejska, wpadała czasem do Marii Kirschner. W domu nauczyciela była bowiem maszyna do szycia, a Poznykina została z czworgiem dzieci, w domu jej się nie przelewało. Poza tym lubiła z żoną nauczyciela pogawędzić. Tego dnia była jednak zdenerwowana. W pewnym momencie rzuciła: "Niemcy skończyli z Żydami, a teraz Ukraińcy zrobią to samo z Polakami". - Nie zrozumieliśmy wtedy, o co jej chodzi. Myśleliśmy, że to jakiś lapsus językowy. Ale ona wiedziała, co mówi. Jej dzieci już były zaangażowane. Syn Szurka służył w policji niemieckiej, spenetrowanej przez organizację nacjonalistyczną. Później cała ta policja uciekła z bronią do lasu - opowiada Henryk Kirschner. Katarzyna Zawadzka pamięta, jak opowiadano o grasującej w okolicy ukraińskiej bandzie. To były głównie podrostki, chłopcy 18-20-letni. Nie przypomni sobie dziś nazwiska herszta, który ich skrzyknął, ale zebrali się i napadali. Po raz pierwszy wieś zrozumiała grozę sytuacji, gdy zamordowali trzy starsze kobiety, udające się do Huty Stepańskiej po zakupy. - Tam były lasy, duże, grube drzewa. Buki, pełno choinek, jak się weszło w krzaki, nie można było wyjść. Na dole teren podmokły - opowiada Zawadzka. I z tego lasu wyskoczyli Ukraińcy. Kłuli je szpikulcami, gdzie popadło. Na żywo. Ta wieść się szybko po wsi rozeszła. - To był jeden tylko krzyk i płacz - opowiada Zawadzka. - Sąsiadka zawołała mamę, jak z lasu wyciągnęli te babki juz nieżywe. Mama mnie ze sobą wzięła. Kazała, żebym zobaczyła. Powiedziała: "Chociaż nie powinnaś patrzeć, to cię przyprodziłam, żebyś wiedziała, jak było". Ale to się w głowie nie mieści - Zawadzka kręci głową z niedowierzaniem. Jeszcze selekcjonowali Nauczyciel Karol Kirschner wciąż jeszcze czuł się bezpiecznie. Powagę sytuacji zaczął rozumieć dopiero wówczas, gdy w Łobaczówce, leżącej blisko Dzikowin, banderowcy wyciągnęli w nocy z łóżek, a potem zabili dwóch polskich nauczycieli. - To już był mocny sygnał, że nacjonaliści działają także na tym terenie. Zabierają ludzi i że ojcu też to grozi - mówi Henryk Kirschner. - Jeszcze selekcjonowali tych, których chcieli zabić. Nauczyciele z Łobaczówki byli na tym terenie krótko i nie zdążyli się zżyć z mieszkańcami. A jednak i rodzina Kirschnerów była już pewna, że wcześniej czy później nacjonaliści zapukają do jej drzwi. - Przyszli w nocy. Usłyszeliśmy stukanie do zasłoniętych kocem okien i krzyki w języku polskim: "Proszę otworzyć". Matka, chcąc chronić ojca, przejęła inicjatywę. Mówi: "Boimy się otwierać". Na co oni: "Otwierajcie, bo będziemy rzucać granaty". Matka uznała; "Dzieje się wola boża". Weszło ich trzech. Z karabinami. Nie znaliśmy ich, ale nie wyglądali na wiejskich chłopaków. Z akcentu można było wnioskować, że jeden czy dwóch pochodzi z Galicji. Widzieli, że jesteśmy przestraszeni. Powiedzieli: "Nasze spotkanie mogłoby się gorzej zakończyć, ale macie duże poparcie we wsi i ludność was chroni". Przedstawili rodzinie ultimatum: jeśli ktokolwiek odejdzie 1 km od domu, to "wsia rodyna pide w prach", co oznaczało, że pójdzie do piachu. Trzeba przyznać, że napastnicy sami zadbali o to, by warunek był możliwy do spełnienia. Ponieważ Kirschnerowie nie mogli już chodzić po zakupy do Beresteczka, podrzucili im worek zboża. - Przypuszczam, że to był wynik presji byłych uczniów ojca - ocenia Henryk Kirschner. Wcześniej odwiedził ich bowiem właśnie wychowanek Karola Kirschnera. - Dopiero po latach dowiedziałem się, że był w służbie bezpieki, najbardziej niebezpiecznej części UPA, która wykonywała wyroki - dodaje. Katarzyna Zawadzka opowiada: - Najbardziej się bałam, gdy się kładłam spać. Że już nie wstaniemy. Nocą słychać było po okolicy krzyki: "Hurra na Lachy!". Potem rozchodziły się wieści, gdzie i na kogo napadli. Bardzo baliśmy się okrutnej śmierci. Bo żeby tylko zabili... Ale oni zadawali cierpienie. Jeden za ręce trzymał, drugi ręce czy język rżnął. Każdy się takiej śmierci boi. I o to chodziło, żeby się bać. W kolonii Aleksandrówka Ukraińcy kazali ludności zebrać się pod jedną chatą. Potem w ten tłum zaczęli strzelać. Małe dzieci wrzucali do studni. Starsze zgromadzili w piwnicy i wrzucili do niej granat. Stryj Teresy Radziszewskiej obserwował ich schowany w żywopłocie. Opowiadał potem, jak jeden z banderowców wyrwał matce z rąk dziecko i roztrzaskał mu głowę o kant chałupy. Matkę przebił widłami. Tego dnia UPA zabiła w Aleksandrówce 92 osoby. - Nasza rodzina uszła wtedy z życiem, bo nie poszliśmy na zbiórkę pod chatę - opowiada Radziszewska. Rzeź W lipcu 1943 r. cała osada chodziła spać do lasu. W nocy na swoich polach wykopywali warzywa. Zupę gotowali w chaszczach. - W lasach były polany. I dużo drewna. Tam bez problemu można było rozpalić ogień i coś ugotować. Ale w takich miejscach łatwo nas było zobaczyć, więc wchodziliśmy w najgorsze krzaki. W naszej rodzinie było pięcioro dzieci, najmłodsza siostra miała półtora roku. Rodzice ryzykowali, ale chcieli, byśmy zjedli coś ciepłego - mówi Zawadzka. Teresa Radziszewska pamięta dobrze tamto lato. W dzień rodzice szli do obrządku, w nocy w krzaki. Brat miał pięć lat, siostra trzy, mama była w piątym miesiącu ciąży. Ukrywali się razem z dziadkami. W końcu rodzice podjęli decyzję, by przedostać się do Galicji. Teresa, najstarsza córka, miała zostać z babcią. Schowały się u sąsiada, Ukraińca Prokopa, w stodole. Był świadkiem Jehowy, a oni nie brali udziału w mordach. Radziszewska przywołuje tamten dzień. - Chociaż to był już 4 września, ja nadal boso, w cienkiej sukience. Rodzice przyszli do nas do stodoły, mama przyniosła mi sweter. Pożegnałam się z rodzicami, bardzo płakałam. Chciałam, żeby brat został, ale on nie chciał. Mówił, że się boi, i z tatą poszli. Tego samego dnia usłyszały strzały. Babcia od razu powiedziała: "To nasze dzieci giną". Ukrainiec, który je przechowywał, zaprzeczył. Jednak poszedł sprawdzić. Przychodzi do nas i widzi, że ja płaczę. Babcia pyta: "Co, zginęły nasze dzieci? Powiedzcie, niech choć wiemy". On mówi: "Zabili, sukinsyny!" - Teresa Radziszewska płacze. Wiele lat później, kiedy przyjechała do Aleksandrówki, by odszukać grób swoich rodziców, dowiedziała się, jak zginęli. Jeden z banderowców zauważył ich i zatrzymał. Znali się, bo to byli prawie sąsiedzi. - Mama prosiła, by ich nie zabijali. Potem się zorientowała, że to i tak nic nie da. Błagała więc, by najpierw zabili ją i męża, by nie musieli patrzeć na śmierć swoich dzieci. Klęknęli i modlili się. Potem ich zabili. Ucieczka Teresę i jej babcię uratowała znajoma Ukrainka. Przebrała starszą panią w ukraińską pasiastą spódnicę. Po drodze widziały dzieci nadziane na płoty, przybite do drzwi. Babcia ostrzegała, by się nie rozglądać. Jednak trudno było nie patrzeć na walające się dookoła trupy. Napotkały także rezunów wracających z akcji. Byli pokrwawieni, ale śpiewali, jadąc na furmankach. Zatrzymali i je. - Ukrainka mówi: "Nie pokazuj, że się boisz". Ale mnie już było wszystko jedno. Wiedziałam, że rodziców nie ma. - Zimną krew zachowała babka, która po ukraińsku przekonała, że idą do znajomego z sąsiedniej wioski. Radziszewska jest przekonana, że życie uratował jej różaniec. Tata przywiózł go dla niej z Częstochowy. Schowała różaniec do kieszeni, wyruszając w drogę. Rodzina Katarzyny Zawadzkiej zdecydowała się na ucieczkę, gdy Ukraińcy po raz kolejny najechali na wieś. - Nasza sąsiadka miała chorego syna. Leżał na wozie, nie chodził, mało co się ruszał. Kiedy ci gospodarze usłyszeli, że Ukraińcy się zbliżają, schowali się w krzaki. Wóz z chorym pozostał. Myśleli, że niepełnosprawnemu odpuszczą, a oni go pokłuli jak sito. To było ich jedyne dziecko. - W końcu próbowali grupą przebić się przez lasy do Huty Stepańskiej. Niestety, w drodze napadł na nich oddział banderowców. - Tam żeśmy się wszyscy rozlecieli. Gdzie kto mógł, uciekał. I pogubiliśmy się - wspomina Zawadzka. Od tamtej pory nie widziała rodziców, choć jest pewna, że zostali zamordowani po drodze. Inaczej by przecież dzieci szukali. Bratem, siostrą oraz nią samą zaopiekowali się sąsiedzi. Ci sami, którym zamordowano niepełnosprawne dziecko. Kirschnerowie przestali mieszkać w szkole, kiedy latem zobaczyli z daleka łuny pożarów. W Dzikowinach słychać było głuche dudnienie, wystrzały, ludzkie krzyki. Dopiero po czasie dowiedzieli się, że upowcy niszczyli wtedy okoliczne kolonie i przysiółki: Jeziorek, Łobaczówkę, Janówkę, Kołmaczówkę. Rodzina chodziła spać do sąsiadów. Namawiali wciąż ojca do ucieczki. Ale on bał się, że zginą po drodze. Poza tym ciągle jeszcze wierzył w swój autorytet dobrego i lubianego dyrektora szkoły. - Nie rozumiał, że życzliwi stają się mniej życzliwi, bo sami się boją - opowiada Henryk Kirschner. Ci, którzy pomagali Polakom lub nie chcieli brać udziału w mordach, sami byli prześladowani. Nieraz także zabijani. Dyrektor szkoły nie miał świadomości, że zostali już jedyną polską rodziną zamieszkałą na terenie opanowanym przez banderowców. W końcu, w drugiej połowie lipca, wpadł do nich zdyszany sąsiad Piotr Łysakiewicz. Wykrzyczał: "Wtikajte!". W ciągu kilku godzin Kirschnerowie byli gotowi do drogi. - Pamiętam, że mama jeszcze upiekła chleb, bo bez niego nie chcieliśmy uciekać - opowiada Henryk Kirschner. Jego ojciec pożegnał się z sąsiadami. Rozdali im część swoich rzeczy. Łysakiewicz zgodził się przewieźć rodzinę do Galicji. Na furmance jechała z nim pani Kirschner z najmłodszym synem. Ojciec z Henrykiem poruszali się po leśnych ścieżkach i drogach. - Żegnając się z nami, Łysakiewicz wybuchnął głośnym płaczem. Dzięki niemu w rezultacie myśmy się jakoś wymknęli - Henryk Kirschner jeszcze dziś nie może ukryć wzruszenia. Pamięć Janina Kalinowska i Teresa Radziszewska spotkały się po wojnie w Zamościu. W domu dziecka prowadzonym przez Polski Komitet Pomocy Społecznej, w którym znalazło schronienie wiele sierot ocalałych z rzezi wołyńskiej. Kalinowska trafiła tu w 1947 r. z obozu w Niemczech. Wywieziono ją tam podczas wojny wraz z rodziną, która się nią zaopiekowała. W amerykańskiej strefie okupacyjnej spędziła dwa lata. Po inne dzieci zgłaszali się rodzice, ale o mnie nikt nie pytał - opowiada. Przydzielono jej opiekunkę UNRA, wyrabiano już papiery na wyjazd do domu dziecka w Stanach Zjednoczonych. W końcu jednak jakiś Polak zadeklarował, że zna jej rodzinę i że zostanie tej rodzinie przekazana. W ten sposób przekroczyła polską granicę i znalazła się w Zamościu. Radziszewską do domu dziecka oddała babcia, z którą przeżyła całą ucieczkę. - Wytłumaczyła mi: "Słuchaj, muszę cię oddać do domu dziecka, bo ja ci żadnego wykształcenia nie dam". Była bardzo mądrą kobietą, chciała mi dać szansę na lepsze życie - tłumaczy pani Teresa. W ten sposób z Janiną Kalinowską znalazły się na jednej sali. Radziszewska mówi: - Jesteśmy jak siostry. Katarzyna Zawadzka ostatni raz swoją siostrę Stefanię widziała na stacji podczas drogi do Chełma. - Stefania była jeszcze dziecinna. Popatrzyłyśmy na siebie, chwilę porozmawiałyśmy i pani, która ją przygarnęła, wezwała ją do siebie - opowiada Zawadzka. Ocalone rodzeństwo trafiło do trzech różnych rodzin. Ona do domu młynarza w Żarach. Brat do ludzi, którzy mieli dwie córki i pragnęli syna. - Miałam nadzieję, że ta pani, która zaopiekowała się moją siostrą, jakoś się odezwie. Szukałam jej przez Czerwony Krzyż. Bez rezultatu - przyznaje Zawadzka. Teresa Radziszewska pojechała na Ukrainę po 49 latach. Dzięki pomocy Ukraińców odnalazła grób rodziców: - Stało się coś dziwnego. Na tych bagnach, na tej mogile zasiała się dzika róża. Skąd się tam wzięła? Przecież nigdzie tam nie rosła. Ekshumowała szczątki w roku 1991. - Rodzice leżeli obóje, a dzieci porzucane na nogi. Podnosiłam każdą czaszkę. Mamie jeszcze się włosy ciągnęły, bo miała warkocze tak zwinięte. I po 49 latach przywiozłam ich do Zamościa. Katarzyna Zawadzka nie wie, gdzie pochowano jej rodziców. Co roku w lipcu daje za nich na mszę. - Codziennie widzę ich twarze... - wyznaje. Henryk Kirschner, profesor medycyny, wiele lat poświęcił na próbę rekonstrukcji i zrozumienie tego, co stało się na Wołyniu w 1943 r. - Kiedy odszedłem na emeryturę, postanowiłem zgłębić to jeszcze raz i tam pojechałem. Plonem tych dociekań jest wspomnieniowa książka "Notatki wołyńskie". Po latach się dowiedział, że wielu mężczyzn z Dzikowin, zwłaszcza tych, którzy mieszkali na obrzeżach, brało udział w wyprawach na Polaków. Jednak podkreśla: - Sądzę, że byłoby nieuczciwe, gdybyśmy mówili, że wszyscy byli naszymi wrogami. Tam byli Ukraińcy uczciwi. Ostrzegali nas, pomagali nam. I przy tym sami się narażali. Gdyby nie ci prości, prawi i odważni ludzie, nie miałaby pani z kim dzisiaj rozmawiać.
Agnieszka Rybak ("Do Rzeczy - Historia", nr 5/2013)
|