Spis artykułów
Śpię przy zapalonej lampce

Barbara Gruszka-Zych


    Mama Edwarda Łysiaka - Helena przywiozła z rodzinnego Rybna na Ukrainie
    kuferek, kamienie ze schodów spalonego kościoła i żelazko na węgiel,
    znalezione w zachowanej od pożaru piwnicy domu.

    Ja się piekła nie boję, jak pójdę tam - mówi 84-letnia Helena Łysiak. - Miałam je tu, na ziemi. Nasza "Warszawa" w Rybnie, jak ją nazywali Ukraińcy, 10 listopada 1944 zmieniła się w piekło.

    Była wtedy 14-letnią dziewczynką: - W jednej chwili stałam się dorosłym człowiekiem. Wie pani, wojna robi swoje. Od polskich domów podpalonych przez banderowców zajmowały się też ukraińskie. Żywcem paliły się krowy, konie, kury. Słychać było ludzkie krzyki, nawoływania. Na drugi dzień Rosjanie pochowali 23 osoby. Ukraińscy nacjonaliści zabili ich nożami, siekierami, rozcinali brzuchy. Kobietom obcinali piersi, wyłupywali oczy. Kiedy na trzeci dzień w niespalonym domu cioci Marii Bawerowej zobaczyła pierwszego w życiu trupa, nie poznała, że to znajoma ze wsi - Sabina Zielińska. Była posiekana nożem jak mięso na tatar.

    - Mama nosi w sobie ciężar tamtych doświadczeń - mówi jej syn Edward Łysiak. - Mnie jest łatwiej. Urodziłem się nie tam, ale w Zajączkowie pod Wrocławiem, w 1948 r. Mama i babcia od dzieciństwa nie szczędziły mu prawdy o tamtych wydarzeniach.

    - Ich opowiadania, nieważne czy zaczynały się od chrzcin, czy wesel, zawsze zmierzały w kierunku strasznej zbrodni, której doświadczyli Polacy - pamięta. W 1984 r., po śmierci babci, uświadomił sobie, że wszystko trzeba zapisać. Słuchając opowieści mamy, wyrysował mapę trasy, którą tamtej nocy uciekała z Rybna do pobliskich Kut, gdzie było bezpieczniej, bo stacjonowały tam wojska rosyjskie i nie dopuszczały do mordów w dzień.

    Z maminych wspomnień powstał zbiór jego opowiadań "Blaszany kogucik". Tytuł wziął się stąd, że kiedy wrócił z nią do Rybna w 2004 r., znaleźli tam rodzinną studnię z daszkiem, ale już bez kogucika, którym ozdobił ją dziadek Jan Tomaszewski. Kogucik miał przypominać mamie szczęśliwe dzieciństwo. Ale ono przepadło razem z nim. Od 2002 do 2011 zbierał materiały, dzięki którym w wydanej w tym roku książce "Kresowa opowieść" perfekcyjnie oddał realia tamtych czasów. W pierwszym tomie "Michał" opisał życie przed II wojną i w czasie jej trwania we wsi Rybno, położonej na wschodnio-galicyjskim Pokuciu, od zachodu i południa wciśniętym między Karpaty i rzekę Czeremosz. Oddalonej o kilometr od granicy z Rumunią. Według przedwojennego podziału administracyjnego należącej do południowej część województwa stanisławowskiego. Tam właśnie mieszkała jego mama. - Wspomnień z czasu pogromu zachowało się tysiące, ale są tak nasycone okrucieństwem, że nie da się ich czytać - opowiada autor. - Beletrystyki o tych wydarzeniach nie ma, a wiedza na ich temat jest znikoma. Dlatego moja fabuła, opisy krajobrazów, sceny intymne mają złagodzić okrutne obrazy ludobójstwa.

    - W różnych postaciach tam jestem - zamyśla się pani Helena Łysiak.

    - Jak się pani żyje z tymi wspomnieniami? - pytam. - Nie mam w sobie radości - odpowiada. - Śpię w nocy przy zapalonej lampce. I leczę się na depresję. Nie mogłam jeść, pić, spać.

    - Z ideologią Dymytro Doncowa, zakładającą istnienie czystej etnicznie Ukrainy, utożsamiało się przed wojną tylko 10 proc. społeczeństwa ukraińskiego i ta mniejszość terrorem narzuciła swój punkt widzenia - mówi Edward Łysiak. - W każdym z nas drzemią ciemne moce. Nikt nie wie, jak by się zachował w tamtych, ekstremalnych sytuacjach.

    Razem do szkoły

    - W dzieciństwie zastanawiałem się, dlaczego w polskiej wiosce, gdzie dorastała mama, było tak dużo Ukraińców - mówi Edward Łysiak. - Mama opowiadała, że obok 100 Polaków mieszkało tam 1500 Ukraińców. Proporcje rozkładały się tak: 92 proc. Ukraińców, 7 proc. Polaków i 1 proc. Żydów. Potem dowiedziałem się, że to nie Ukraińcy przyszli do nas, ale my do nich. Kazimierz Wielki przyłączył te ziemie do Polski. W czasie II wojny za sprawą skrajnie nacjonalistycznych organizacji ukraińskich wspieranych przez Niemców dysproporcje etniczne okazały się brzemienne w skutki. Najpierw Niemcy, przy współudziale ukraińskich nacjonalistów, wymordowali Żydów. Później Ukraińska Powstańcza Armia za przyzwoleniem Niemców w okrutny sposób likwidowała Polaków i Ormian. Ogródek malinowy i kwiatowy, na który rozciągał się widok z okien domu Heleny Łysiak, stanął w płomieniach i zamienił się w popiół. Zaprószony przez banderowców ogień trawił wszystko, czyszcząc ślady po Polakach.

    - Bandy UPA miały jedno zadanie - wyczyścić ziemie etnicznie ukraińskie z czużyńców, czyli obcokrajowców - przypomina Łysiak. - W 1944 Polacy z Rosjanami byli po jednej stronie barykady przeciw bandom UPA.

    Kiedy przyjechał do Rybna w 2011 r. na poświęcenie pomnika upamiętniającego żyjących tu Polaków, starsze panie rzuciły się całować go po rękach, wyuczone, że Polacy zawsze tu byli panami. - Polacy byli lepiej wykształceni i obsadzali większość instytucji - przypomina Łysiak. - Były polskie administracja, policja, urzędy. Ukraińcy pracowali u Polaków.

    Kiedy w Rybnie u babci Łysiaka w czasie żniw organizowano półkolonie, to wyłącznie dla polskich dzieci. - Oni mieli świadomość dziejącej im się krzywdy - dodaje. - Zawalczyli o swoje państwo, a że robili to pod nacjonalistycznymi hasłami, wydarzyła się tragedia.

    - W naszej wsi Polak czy Ukrainiec - nie było różnicy - wspomina Helena Łysiak. - Razem chodziliśmy do szkoły, razem się bawiliśmy. Nasza wioska była 8 km długa, my mieszkaliśmy w jednym jej końcu. Polacy, ale też kilku Ukraińców. Oni naszą kolonię nazywali "Warszawa". Polacy kochali tę ziemię całym sobą. Wiosną 1941 r. dowiedzieli się, że Rosjanie zapisali ich na wywózkę na Sybir. - Przyjeżdżali nocami i zabierali ludzi "czarnymi autami" - pamięta. - Wtedy tata, już chory, leżąc w łóżku, modlił się, żeby nas stąd nie wzięli. Ślubował, że jak Bóg go wysłucha, pójdzie na kolanach do kościoła. Pięć dni przez wywózką wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Rosjanie uciekli z Kut. Tata włożył garnitur, świąteczne buty i na kolanach przeszedł zakurzoną drogę do kościoła, dziękując Bogu, że ich tu zostawił. Ukraińcy przystawali, pukając się w czoło, że zwariował.

    Ciemność mnie uratowała

    1 września 1939 r. 10-letniej Helenie Łysiak zmarła babcia. Pamięta, jak sąsiad Ukrainiec powiedział do taty: "Tomaszewski, dwie matki ci zmarły - Polska i rodzona". Tata zmarł w sierpniu 1944 r., tuż przed pogromem. - Dzięki temu ja z mamą przeżyłyśmy - wspomina. - Bo z chorym nie można się było skryć. A i on uniknął noża albo siekiery.

    W niedalekich Kutach było spokojniej, dlatego przeniosła się tam na wiosnę 1944 r., razem z setkami Polaków uciekających przed banderowcami z okolicznych wsi. Stacjonowało tam też rosyjskie wojsko. Zamieszkała u cioci Stefki Tomaszewskiej. Nagle, nie wiadomo dlaczego, Rosjanie wycofali się na trzy dni. Wtedy banderowcy zaczęli bezkarnie zabijać Polaków. UPA otoczyło przeludnione miasteczko i zaczęło się mordowanie w dzień i w noc. - Wtedy moja mama poprosiła 18-letnią Ukrainkę - Wasiutę Nargan, żeby dała mi swój ukraiński strój i przeprowadziła do Rybna - opowiada. - Wasiuta mnie uczyła, że jak nas będą zatrzymywać, to mam się nie odzywać. Zatrzymali nas w Kutach na posterunku upowskim. Wasiuta powiedziała, że idziemy do domu. A o moim ubraniu w chustce, żeśmy je sobie wzięły od Polaków, bo nam nie zapłacili. Uratowała mi życie, choć groziła jej za to śmierć.

    10 listopada 1944 r., kiedy banderowcy napadli na Rybno, było zimno, padał deszcz ze śniegiem. Helena z mamą wieczorami chodziły do wujka Władysława Kulbickiego i cioci Zosi. Razem z ich córką, 9-letnią Krysią, szli nocować do obory sąsiada, Ukraińca Harasimiuka. - Ciocia mówi: otworzę okno, może będzie słychać strzały - pamięta. - Otworzyła, a tu widać wymierzoną w nas lufę. Zmyliło nas, że po rosyjsku do nas mówili: "Ruki w wierch". Mama z ciocią pomyślały, że przyszli po wujka, bo nie poszedł do wojska. Wyszły tylnymi drzwiami, żeby zawołać sąsiadkę do tłumaczenia. A oni strzelili do leżącego wujka. Wyskoczyłam na korytarz "Mama, gdzie mama?". Talerze potłukłam, aż za mną dzwoniły. Ale ta ciemność mnie uratowała. Szłyśmy do sąsiadki Marii Matusiak, nie wiedząc, że już nie żyje. Tam było 14 osób, z czego 12 trupów. 19-letnia Jadwiga schowała się pod łóżko. Stasio miał 9 lat, pocięli go nożami, ale nie śmiertelnie. Kiedy podpalili dom, udało im się uciec. Myśmy się wycofały, bo usłyszałyśmy ukraińskie głosy i poszłyśmy do kowala, Ukraińca, który pracował u wujka. Wziął żonę za rękę i się wycofał. Dobry człowiek był, ale się bał. Szliśmy jeszcze kawałek i przy ostatnim domu ukraińskim mama poprosiła stojącą tam Ukrainkę, żeby dała mi coś do ubrania, bo byłam w samej sukience. Zdjęła swój kożuszek, ubrała mnie i powiedziała: "Idźcie, niech was Pan Bóg prowadzi". A na koniec nas jeszcze przeżegnała.

    Chodzenie po krwi

    W Kutach, gdzie zamieszkały z mamą u Ukraińca Dymitra Babiuka, ludzie umierali z głodu. W Rybnie miały całą spiżarnię jedzenia. - Worki mąki, w piwnicy kamienne garnki, w których mama trzymała powidła śliwkowe - wspomina Helena Łysiak. - Szynki zalane smalcem mogły leżeć i leżeć. Wszystko mieliśmy swoje. Kupowaliśmy tylko sól i naftę. Ale wszystkich ogarnął strach i bali się wrócić po dobytek.

    Ostatecznie trzy dni po pogromie zdecydowała się tam pójść z chrzestną Marią Bawerową. - Weszłyśmy do domu wujka Kulbickiego - opowiada. - Tak jak się położył trzy dni temu na podłodze, tak leżał. A przy nim Krysia, ale tak ją posiekali nożem, że to była ludzka miazga. Podłogę pokrywała gruba warstwa skrzepniętej krwi z dwóch osób. Ciocia Maria powiedziała: "Wynoś wszystko z szafy, bo potrzebne cioci Zosi, zabili jej rodzinę". A ja, że po tej krwi nie będę chodzić do szafy, nad wujka nogami. Usłyszałam tylko: "Nie dyskutuj". Poszłam do sąsiadki Ukrainki, żeby mi pomogła, bo po tej krwi nie umiem chodzić, ona się klei do butów, ale mi odmówiła. Teraz się nie dziwię, bo sama bym nie poszła.

    Przez miesiąc wywoziła dobytek do Kut. Z Rybna przywiozła do Zajączkowa zachowany do dziś kuferek, a w nim tamten kożuszek od Ukrainki. Potem dołączyło do nich żelazko na żar węglowy, znalezione w piwnicy rodzinnego domu, i kamienie ze schodów spalonego kościoła w Rybnie.

    Miała 17 lat, kiedy w styczniu 1946 przywieziono je z babcią i mamą do Obornik Śląskich pod Wrocławiem w towarowych wagonach. - Moje życie tu potoczyło się podobnie jak tam - mówi. - W 1964 mąż zginął w wypadku drogowym, miał 37 lat. Zmarł na moich rękach, krew mi się przelewała przez palce, jak wzięłam w dłonie jego głowę.

    Została z trójką dzieci. Cztery razy jeździli z synem do Rybna. - Zrobiliśmy rzecz ważniejszą niż moja powieść - podkreśla Edward Łysiak. - Zrealizowaliśmy projekt współpracy młodzieży polsko-ukraińskiej. Jeździliśmy do nich bez postawy roszczeniowej. Oni są biedni, ale ogromnie wrażliwi na punkcie godności i honoru.

    Z inicjatywy Ukraińców wspólnie zbudowali tam pomnik upamiętniający Polaków. - "Z wami do 1944" - zaproponowałem taki napis - opowiada Łysiak. - I oni go przyjęli. Podczas poświęcenia pomnika powiedziałem: "Stoimy na waszej ziemi, nie polskiej, ale waszej. W 1349 roku przyszliśmy tu sami, ale ci, którzy tutaj się urodzili, traktują tę ziemię jak swoją ojczyznę. Zapragnęliście w końcu mieć własne państwo, ale podzieliły nas metody tej walki. Polacy, którzy to przeżyli, noszą w sercu głębokie rany". Po tej uroczystości ksiądz greckokatolicki powiedział, że gdyby wszyscy tak mówili, nie byłoby murów między nami. Nigdy nie rozmawiali z Ukraińcami o mordach na Polakach. Burmistrz Rybna uważa, że te zbrodnie popełniło NKWD. Ktoś inny, że Niemcy przebrani za Ukraińców. - Nasi przyjaciele z Ukrainy tej prawdy do siebie nie dopuszczają - mówi Łysiak. - Może trzeba tysiąclecia, żeby to zmienić. Ale przyjmujemy ich, a oni nas, z otwartymi ramionami.

    Helena Łysiak nosi na szyi krzyżyk. - Wie pani, był taki czas, że myślałam: nie ma Boga - zwierza się. - Za co ja tak cierpię, za co Pan Bóg tak karze mnie? Nikogo nie skrzywdziłam i nie nienawidzę. Ale teraz, w każdy pierwszy piątek miesiąca, ksiądz do mnie przychodzi. Pan Bóg też za nas niewinnie cierpiał.

    Barbara Gruszka-Zych ("Gość Niedzielny" nr 41/2013, 10.10.2013)

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl