Spis artykułów
Robert Witak Mieszkańcy Wołynia przed swoim domem, 1934 rok.
Międzywojenne Kresy, tak jak cała II Rzeczpospolita, kojarzą się głównie
z odzyskaną niepodległością, budowaniem państwa, dorobkiem i spokojnym
życiem. Tymczasem Kresy pełne były niepokojów społecznych, politycznych
i etnicznych. Jak mogło być inaczej kiedy do miasta daleko, żyje się w
ziemiance, a Warszawa to drugi koniec świata. Władza nie radziła sobie
również z falą przestępczości. W 1924 r. ok. 100 uzbrojonych bandytów napadło
na pociąg z najważniejszymi ludźmi w regionie. Podróżnych okradziono ze
wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość. Biskup stracił swój krzyż,
a wojewodę i komendanta okręgowej policji bandyci rozebrali i zabrali im
ubrania.
W następstwie pokoju podpisanego w marcu 1921 r. w Rydze, Polska i Rosja
Sowiecka podzieliły między sobą obszary dawnej Rzeczypospolitej, wytyczając
granicę w polu. Słabo zaludnione ziemie trudno było kontrolować, więc szybko
okazało się, że słupy graniczne nie zatrzymają nielegalnego ruchu w obie
strony.
Na porządku dziennym, a może bardziej nocnym, były marsze wszelkiej
maści przemytników. Jednym nowa rubież odcięła rynki zbytu, inni widzieli
dla siebie szanse w nielegalnym handlu w czasie pokoju, a jeszcze inni
próbowali zdobyć coś, co po prostu było potrzebne, a inaczej nie dało się
tego kupić. Tacy przemytnicy niejednokrotnie stawali się chcąc nie chcąc
współpracownikami służb specjalnych obu krajów. Bo któż inny wiedział lepiej
jak po cichu przejść przez granicę nie zwracając na siebie uwagi? Przemytnika
werbowano prośbą, groźbą, pieniędzmi albo wizją odsiadki, po czym wysyłano
w pole ze szpiegiem, którego miał przeprowadzić.
Sowiecka dywersja
W latach dwudziestych największą plagą nie byli jednak ani przemytnicy,
ani szpiedzy, a dywersanci. Sowieci postanowili wykorzystywać biedę i wielonarodowość
Kresów, by podważyć polskie władztwo. Powoływano bandy dywersyjne i wysyłano
je przez zieloną granicę, by siały niepokój, kradły, paliły, napadały na
dworce, urzędy, posterunki polskich służb czy też folwarki i pańskie dwory.
Chociaż nie udało się bolszewikom wzniecić powstania, to bandy werbowały
lokalną ludność i dawały się we znaki władzom. Na korzyść dywersantów wpływał
brak łączności, słabo rozwinięta sieć dróg, mała gęstość zaludnienia i
ogrom przestrzeni.
Niejednokrotnie Policja Państwowa, której w 1923 r. powierzono ochronę
granicy, nie była w stanie obronić się przez bojowcami wyposażonymi w broń
krótką, karabiny, a czasem i broń maszynową, toteż rząd postanowił wysłać
wojsko do opanowania sytuacji i powstrzymania wypadów sowieckich. Skierowanie
wiosną 1924 r. Armii "Wilno" i "Lwów" do pomocy policji, na niewiele się
zdało - w samym tylko 1924 r. zanotowano 189 napadów. Ale tylko dwa z nich
odbiły się szerokim echem w kraju.
Stosunkowo niegroźny, ale upokarzający dla miejscowych władz był napad
na pociąg relacji Brześć-Łuniniec w okolicach stacji Łowcza (na Polesiu),
którym jechali: wojewoda poleski Stanisław Downarowicz i komendant okręgowy
policji w Brześciu insp. Józef Mięsowicz i biskup miński Zygmunt Łoziński.
Podróżnych okradziono ze wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość -
i tak biskup stracił swój krzyż. Z kolei Downarowicza i Mięsowicza bandyci
rozebrali i zabrali im ubrania.
Jednak czarę goryczy przelał wcześniejszy atak na Stołpce. Do dzisiaj
nie wiadomo ilu dokładnie było napastników, na pewno kilkudziesięciu, być
może około setki. W środku nocy z 3 na 4 sierpnia oddział pod dowództwem
niejakiego Borysewicza z Mińska, wyposażony w rewolwery, karabiny, granaty
i kilka karabinów maszynowych, napadł na małe miasteczko powiatowe. Choć
celem bandy był dworzec kolejowy, sieć łączności, urząd gminy, posterunek
policji, to nie mogło obyć się bez zwykłej grabieży. Łupem rabusiów padły
nie tylko policyjne konie, ale i wszystko co dało się wynieść z miejscowych
sklepów i załadować na wozy. Zaalarmowany pobliski garnizon wysłał na odsiecz
miastu i w pościg za bandytami ponad 200 piechurów i kawalerzystów. Doszło
do strzelaniny, złapano kilkunastu-kilkudziesięciu, a kilku zabito. Część
łupu udało się odzyskać.
Przerażone atakiem władze musiały podjąć zdecydowane działania. Atak
na Stołpce pokazał bezsilność policji i wojska, podważał autorytet polskiej
administracji i służb, rujnował i tak skąpe zaufanie do władz. Remedium
na bandy miał stać się powołany jeszcze w 1924 r. Korpus Ochrony Pogranicza
- zmilitaryzowana formacja przeznaczona specjalnie na warunki Kresowe.
KOP spełnił swoje zadanie, choć przyznać trzeba, że sowieci również zaczęli
wyciszać prowadzoną dywersją.
Bieda kresowa
Jednak KOP zajmował się nie tylko walką z dywersantami, łapaniem przemytników
i ochroną granicy. Korpus, podobnie jak armia, pełnił rolę cywilizacyjną
wobec ludności miejscowej. To właśnie KOP, wraz z rozbudową sieci stanic,
popularyzował na Kresach choćby lufciki w oknach czy uprawę truskawek.
Ramię w ramię z KOP-istami pracowało wojsko. Co roku był taki okres,
kiedy kresowe problemy raportowane na co dzień przez KOP, było widać jak
w soczewce. Pobór do wojska, bo o nim mowa, pozwalał spojrzeć problemom
prosto w oczy. Najpoważniejszym była bieda, bo to ona pociągała za sobą
cały szereg niedostatków. Stawiający się na komisję wojskową nierzadko
przychodzili w chodakach albo w ogóle na boso. Ubrania mieli za duże, za
małe, podarte, cerowane, po prostu łachy. Na porządku dziennym była słaba
budowa ciała, wady postawy i niedożywienie. Przez całe dwudziestolecie
sytuacją poprawiała się, jednak widać było ścisłe powiązanie stanu rekruta
ze stanem gospodarki - kryzys to biedni i chorzy poborowi.
Politycy i wojskowi w Warszawie postanowili zrobić coś biedą kresową.
Administracja była za słaba, a Kresy za duże, więc zaprzężono żołnierzy
KOP i wojska. Przy stanicach i jednostkach wojskowych tworzono świetlice
pełniące funkcję biblioteki, sali zabaw, nauki i słuchania radia. Dla wielu
chłopów ten ostatni wynalazek był zupełnie niedostępny, bo nie mieli pieniędzy,
prądu, potrzeby posiadania albo wszystkiego na raz. W takich świetlicach
prowadzono zajęcia dla młodzieży, próbując pokazać jej świat poza sąsiednimi
wsiami i targiem. Podobnie wyglądała opieka jednostek wojskowych z głębi
kraju nad osadami czy szkołami Kresowymi. Oficerowie i żołnierze przyjeżdżali
na wschód, przywożąc ze sobą książki, podręczniki, zeszyty, a nawet radioodbiorniki.
Misja cywilizacyjna
Kiedy poborowy trafił już do wojska starano się, by rekrut z zachodnich
dzielnic trafił na wschód, a jego kolega z Kresów pojechał do garnizonów
pomorskich, wielkopolskich czy śląskich. Wszystko po to, by pokazać młodym
chłopakom, że w kraju żyje się różnie. Poznaniak miał zobaczyć na własne
oczy mozaikę etniczną, polskie dwory i osady, ukraińskie wsie, Poleszuków
i żydowskie miasteczka, te małe sztetle. Wyprawa kresowiaka na zachód miała
mu pokazać świat do którego powinien dążyć - miasta, drogi, zmechanizowane
i dochodowe rolnictwo czy choćby rowery i zwykły porządek wokół murowanego
obejścia.
Ale łatwo nie było. Działalność oświatowo-kulturalna napotykała, jak
wszystko w II Rzeczypospolitej, na brak pieniędzy. Funduszy nie starczało
na książki, ołówki i zeszyty zarówno dla stanic jak i rekrutów w armii.
Ci ostatni mieli chociaż zapewniony wikt i opierunek na koszt państwa,
co dla wielu było samo w sobie awansem. Nakarmić żołnierza, wpoić zasady
higieny, przekazać wiedzę o świecie i Polsce, czasem dać podstawy jakiegoś
fachu, a jak trzeba to i nauczyć pisać i czytać. Walka z analfabetyzmem
była szczególnie ważna w latach dwudziestych, kiedy trzeba było nadrabiać
stracone lata wojny. Problem "nie cytatych nie pisatych" stopniowo malał
dzięki rozbudowie państwowego szkolnictwa, jednak w latach 30. jeszcze
borykano się z analfabetyzmem.
Misja cywilizacyjna wojska i KOP-u na kresach wynikała nie ze współczucia
dla biedy. Żywotnym interesem państwa było zasypanie przepaści między Polską
A i B, a może A, B i C. Jako tako wykształcony rekrut wracający do domu
miał nieść kaganek oświaty i zmieniać Kresy, modernizować je. Obok podniesienia
poziomu gospodarczego, chodziło również o poprawę jakości poborowych i
scalenia kraju z "trzech połówek" w jedną integralną całość. Ale czy dwadzieścia
lat mogło wystarczyć?
Robert Witak (WP.pl, 21.02.2014)
|