Spis artykułów
Dom za żelazną kurtyną. Listy do Pani S.

Tomasz Antoni Żak

    Rozdział 12.

    Pokrzywy i porcelana

    Droga Pani S.!

    W moim do Pani pisaniu wciąż i wciąż szukam polskiej podmiotowości Kresów. W sumie chodzi przede wszystkim o uporządkowanie swego, naszego życia. O powrót do domu. Są tacy, a jest ich dzisiaj bardzo wielu, dla których kresowe peregrynacje, to tylko metafora tęsknoty za dobrem, pięknem i baśniowo spełniającą się nadzieją. Dla nas jednak - pozwoli Pani, że użyję tutaj liczby mnogiej - jest to jednak nic innego, jak próba zdefiniowania skutecznej receptury lekarstwa na "całe to zło", które polskość, Polaków i samą Polskę chce uczynić jedynie mitem. Stanisław Wyspiański w kongenialnym dramacie, nomen omen "Wyzwolenie", sformułował to precyzyjnie:

      Naród się zgubił. Tak, wszystko byłoby dobrze, tylko naród się zgubił. Oczywiście, nie sam. To my go zgubiliśmy, my, tak jest, my. Nie przez wojny, nie przez klęski i porażki wojenne, bo te się dadzą zmienić, bo to są chwilowe rzeczy, bardzo chwilowe. Nie dopilnowaliśmy, zlekceważyliśmy. A oni robili swoje.
      Nie widzicie tego? Naprawdę nie widzicie, czego chcą?
      Według nich Polska ma być mitem, mitem narodów, państwem ponad państwy, prześcigającym wszystkie, jakie są. Republiki i Rządy; oczywiście niedościgłym, wymarzonym. Ma być marzeniem - tak, ideałem - oczywiście! I tylko marzeniem. Polska według nich ma się nie stać nigdy. Tak - nigdy ma się STAĆ, nigdy BYĆ, nigdy się urzeczywistnić.

    W tym cytacie pojawiają się m.in. "oni", czyli ktoś, kto nie jest nami; ktoś, kto jest naszym wrogiem, nam szkodzi. Szkodzi nam, Polakom i naszemu krajowi - Polsce. Czy nie ma Pani wrażenia, że "oni" znów do nas wrócili? Że jedną z ich wizytówek jest tzw. Karta Polaka, która przyznawana "po uważaniu", a nie wedle krwi rodzinnej, skutecznie odpycha od nas Kresy? Że adekwatny certyfikat "dobrego Polaka", definiowany od paru lat przez zaprzyjaźnione z rządzącymi media, równie skutecznie podzielił nasz kraj, także w zakresie oceny naszej przeszłości i sensu polskiej walki o niepodległość i przedrozbiorowe granice?

    W praktyce faryzejska wykładnia takiego myślenia brzmi dokładnie tak:

      Wskutek nieustannego powtarzania w mediach fraz "wspólnota narodowa", "Polacy", powstaje wrażenie, że obywatele polscy niebędący etnicznymi Polakami po prostu się nie liczą. Utrwalił się też stereotyp, że Polacy to tylko katolicy. W demokracjach zachodnich mówi się o narodzie politycznym, akcentuje się lojalność wobec prawa i instytucji politycznych, a nie pochodzenie etniczne czy wyznaniowe. To jest prawdopodobnie kierunek ewolucji społeczeństw typu zachodniego. W tym sensie kult wspólnoty narodowej jest anachronizmem.

    Tak swoje obywatelskie i narodowe credo w roku 2010, ledwie dwa miesiące po Smoleńsku, przedstawił na łamach tygodnika "Polityka" Adam Szostakiewicz, znany reprezentant medialnego Salonu.

    Tutaj potrzebna jest nam odtrutka, czyli po prostu inna lektura, stawiająca sprawę miłości Ojczyzny "z głowy na nogi". Na przykład książki najważniejszego polskiego pisarza XX wieku, Józefa Mackiewicza, który jak nikt inny opisał to, co dzisiaj staje się faktem, a w początkach ubiegłego wieku dopiero się "wykluwało" właśnie na Kresach, choć Wyspiański, a jeszcze wcześniej Krasiński, jakoś profetycznie to zapisali w swej twórczości. Wszyscy oni przewidzieli więc władzę swołoczy i draństwa nad dobrem i porządkiem. Przewidzieli, że "Finis Poloniae" zacznie się od zdjęcia krzyża ze ściany i splugawienia polskiego domu. We wrogiej Polsce polityce państw, powstałych po rozpadzie ZSRR na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej, widoczny jest jakiś kompleks. Niektórzy twierdzą - i znając historię, trudno się z tym nie zgodzić - że jest to kompleks winy z lat 40-tych XX wieku. Tak i ja oceniam ukraiński pro banderowski nacjonalizm i litewski szowinizm. Polskiej krzywdy i krwi na rękach nie mają natomiast Białorusini. Nic więc dziwnego, że pomimo obecnej oficjalnej antybiałoruskiej polityki Warszawy, Białoruś wciąż jest najbardziej przyjaznym Polakom sąsiadem. Także w okresie I wojny światowej i bolszewickich pogromów, ziemie białoruskie były stosunkowo spokojne, choć wokoło płonęły polskie wsie i dwory.

    "Ptasznik z Wilna" tak o tym pisał w "Lewej wolnej" (pierwsze wydanie w Londynie w 1965 r.):

      Na prawo od drogi, aleja wysadzana brzozami prowadziła do jakiegoś majątku. Karol skręcił w nią bardziej odruchowo, niż z istotnego przekonania, że znajdzie tam czego potrzebuje: pejcz na konia, dratwę do zeszycia nachrapnika...
      Wrota stały otworem przed świeżo wyjechanymi koleinami kół. Snać gospodarze niedawno opuszczali swój dom. Dwór widniał płaski, nieduży; pomiędzy kolumnami ganku czerniły, jak krzyk ust, wyłamane odrzwia, zniekształcone przez czarny kadłub fortepianu, który utkwił w progu. Chłopi zgromadzeni na podjeździe i na klombie stratowanych kwiatów, musieli Karola dojrzeć już wcześniej, bo panowało tam milczenie zwróconych ku niemu twarzy. Ledwo jakiś pomruk. Wtem, kilkunastu ruszyło rzędem naprzeciw. Wyraz ich oczu zaciemniony był daszkami czapek, ale wyczuł w tym powolnym stąpaniu i rozpoznał po nagłym stłoczeniu strwożonych bab koło ganku, że idzie ku niemu coś groźnego. Był sam naprzeciw tłumu. Zatrzymał konia, i również powoli zdejmował z pleców karabin. Rząd chłopów zatrzymał się milczącym murem w odległości kilkudziesięciu kroków. Karol zawrócił konia i odjeżdżał stępa maskując spokój. "Rabują opuszczony dwór...".


    Co widać z okna dworu w Mickiewiczach.

    "Nie ma przypadków, są tylko znaki" - te często przywoływane słowa kapelana Czerwonego Krzyża z czasów II wojny światowej, słynnego kaznodziei, zmarłego w 1987 r. ks. Bronisława Bozowskiego, to byłoby idealne motto mojej "wycieczki" do wsi Mickiewicze. Nie pojechałem tam, aby weryfikować ewentualną adamomickiewiczowską etymologię nazwy tej miejscowości, tym bardziej, że z naszym wieszczem nic ona nie ma wspólnego, choćby z tego powodu, że pierwszą znaną o Mickiewiczach wzmiankę historyczną datuje się już na rok 1578. Wówczas zresztą zapisywano tę nazwę cyrylicą (co logiczne dla tej strefy kulturowej) i w brzmieniu, które niewątpliwie przybliża nas do prawdziwego pochodzenia tej nazwy + Mitkowicze. Teraz wszystko staje się jasne: Mitkowicze to nazwa wywiedziona od imienia Dymitr, zdrobniale Mitka, Mitja. Mogło to więc być nawiązanie do imienia jakiegoś lokalnego kniazia, rycerza, lub po prostu założyciela osady. Mimo to, nasze dzisiejsze kojarzenie tej nazwy z autorem 13-zgłoskowej opowieści o "ostatnim zajeździe na Litwie", jest jakoś uprawnione i na pewno dodaje temu miejscu dodatkowego kresowego kolorytu.

      Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
      Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
      Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
      Świeciły się z daleka pobielane ściany (...)

    Ale i bez tych konotacji, kresowość (czytaj: polskość) Mickiewiczów jest - jakby to powiedzieć - modelowa. W tomie VI "Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich", wydawanego w Warszawie przez Filipa Sulimierskiego i Władysława Walewskiego w latach 1880 - 1914 czytamy, że tę zamieszkałą przez 26 osadników wieś, leżącą o 10 wiorst na południe od Nieświeża, charakteryzują "grunta dobre, lekko wzgórkowate, miejscowość bezleśna".

    Kiedy po dwóch, może trzech kilometrach od zjazdu z głównej szosy Nieśwież - Kleck, skończył się asfalt, a wokoło falujący krajobraz kolorowały żółciami przestrzenie pól uprawnych i pastwisk, gdzieniegdzie tylko akcentowane kępami drzew, powiedziałem: "Jest tak, jakbyśmy się cofnęli w czasie". Potem, gdzieś na linii horyzontu, niczym reprodukcja sielskiego XIX-wiecznego pejzażu, pojawiło się wielkie stado krów (nie pamiętam, kiedy tak liczne stado bydła widziałem). A zaraz potem zobaczyliśmy wieś. Zatrzymajmy się w tym miejscu Pani S., dokładnie tak, jak wówczas zatrzymaliśmy samochód. Przed mną - jakieś kilkaset metrów dalej - ktoś ustawił ogromne płótno Chełmońskiego, albo może któregoś z braci Gierymskich (to pewnie tak apropos tego pejzażu z krowami). To było coś ogromnego i sięgało od południowego po północny skłon nieba. Ale przecież to nie był obraz, to nie była nawet żadna filmowa makieta. To było naprawdę Pani S. - myśmy cofnęli się w czasie o te sto lat. Za drgającymi gorącem płaszczyznami pól uprawnych, wśród sadów, rozpychały się dachy stodół i domów. Wszystko w pastelach, wszystko w drewnie, żadnego muru, ściany, żadnej prostopadłościennej bryły, żadnych słupów z elektryką. Było więc faktycznie tak, jakbyśmy się cofnęli w czasie, a przecież to było dzisiaj. Obok stała pani Ryszarda Schabowska, z domu Tomaszewska i nie minęła jeszcze godzina, jak byliśmy razem na cmentarzu w Klecku, gdzie Rysia szukała grobu swego dziadka Szymona. A Tomaszewscy do wojny mieszkali właśnie tutaj, w swoim dworze w Mickiewiczach, wszystkiego 10 kilometrów od najbliższego miasta, czyli właśnie Klecka.

    Och, te nasze "dworskie" skojarzenia. Współczesne, sentymentalne a pełne ignorancji, łzawe i w rezultacie "rozmemłane" traktowanie Kresów, to przy naszej wiedzy i pojęciu o polskim dworze, dworku czy nawet pałacu jeszcze nic, bo z tym jest gorzej, a dokładnie tak, jak w tym powiedzeniu: "Himalaje to małe góry...". Oczywiście, dzisiaj co raz ukazują się na rynku księgarskim opracowania dotyczące a to dworskich obyczajów świątecznych, a to zachowania przy stole, albo na przykład kuchni dworskiej. Możemy przeczytać szczegółowe monografie dotyczące powozów czy broni myśliwskiej, albo architektury parkowej. A w końcu też, śladem tabloidalnych przekazów, pojawiają się książki o skandalach obyczajowych, dla których tłem czyni się często dworskie przedwojenne dekoracje.

    A ja chciałbym, aby zamiast tej retoryki wyrosłej prosto z komunistycznej propagandy, która jeżeli nawet posługiwała się prawdą, to po to, aby nie powiedzieć wszystkiego, albo powiedzieć to, co skutecznie zaciemniało obraz; a więc chciałbym, żeby temu dzisiejszemu "ble, ble, ble" przeciwstawiać prawdziwą opowieść o dworze polskim. Chodzi mi o to, Pani S., aby oddać sprawiedliwość proporcjom określonych zachowań i postaw ludzkich, które możemy z dworem, jako takim, kojarzyć. Rzecz w tym, aby w końcu opowiedzieć o dworze, jako miejscu ciężkiej pracy przede wszystkim. O dworze, jako miejscu kreowania i obrony wiary katolickiej, która Ojczyznę konstytuowała nawet w największych tarapatach. I o dworze, jako przestrzeni, w której rodziły się i najpełniej rozwijały uczucia patriotyczne.

    Stop! - powie Pani. - A co z miłością Ojczyzny wyrosłą w oficynie miejskiej kamienicy, albo w wiejskiej chałupie czy pod dachem prowincjonalnej plebanii, albo też w którymś z domów Nowego Miasta w Nieświeżu? Ależ wszystko się zgadza! Każde z tych miejsc, jak i wiele innych, może być i bywało Ojczyzny ołtarzem, bastionem wiary i wzorcem etosu pracy oraz wypełniania obowiązków stanu. Każde z nich, ale ze świadomością, że wszystko tam ma swój początek w kosmosie sarmackiego, a jeszcze wcześniej piastowskiego dworu.

    I tutaj, właśnie w duchy przywracania właściwych proporcji, od razu warto napisać, że słowo najbardziej definiujące ludzi mieszkających w dworkach i dworach, to nie magnateria czy arystokracja, ale ziemianie. W tym słowie objawia się jednoznacznie podstawowy paradygmat życia tych ludzi, czyli relacja do ziemi i to ziemi rozumianej, jako uprawna, jako ta, która karmi, daje chleb. I żeby to było możliwe, to trzeba na niej pracować, a nawet więcej - trzeba tę ziemię kochać. Paradoksalnie, większość lubianych przez nas książek czy filmów nawiązujących do tzw. "cywilizacji dworków", pomija ten aspekt sprawy. Jeżeli nawet dwór jest patriotyczny, to ma to wymiar bardziej "niedzielny", a więc pozbawiony sześciu dni, podczas których ziemianin nie tyle "machał szabelką", co kosą. Ot tak, jak Bogumił Niechcic, w do bólu prawdę tego dworkowego świata oddającej ekranizacji powieści "Noce i dni" Marii Dąbrowskiej (premiera w roku 1975 r.; reżyserował Jerzy Antczak).

    Powszedni dzień typowego "pana dziedzica" zaczynał się często już przed świtem. Śniadanie jadł najwcześniej dopiero po porannym udoju i wydaniu wszelkich bieżących dyspozycji gospodarczych. Potem z reguły był objazd pól, który trwał parę godzin (często także po obiedzie) oraz obchodzenie wszystkich budynków gospodarczych. Polska wieś żyła przede wszystkim z produkcji roślinnej (burak cukrowy, pszenica, żyto, ziemniaki) i zwierzęcej (bydło, trzoda chlewna, konie). Większość majątków wykorzystywała w swych pracach gospodarczych także lasy, stawy oraz sady, a im dalej w XX wiek, to tym częściej przy dworach pojawiała się gospodarka przemysłowa (tartaki, cegielnie, gorzelnie itd.). Dzień pracy kończył się długo po zapadnięciu zmierzchu. Nader często - tak, jak to czynił pan Niechcic - trzeba było też stawać do roboty równo z pracującymi w majątku chłopami. I niekoniecznie wynikało to z faktu, że ów szlachcic - dziedzic był tylko "klepiącym pańską biedę" administratorem, co zresztą dotyczyło bardzo wielu dworów i dworków. Niejednokrotnie, a szczególnie właśnie na Kresach północno-wschodnich, trudno było na co dzień odróżnić tego "lepiej urodzonego" - szlachcica od chłopa. Obaj zależeli od tego, co "Bóg dał", ziemia urodziła, a wojna czy inne "morowe powietrze" nie zabrało.

    Zawsze jednak polski szlachecki dom (dwór czy dworek) wyglądał podobnie. I tutaj wreszcie możemy czuć się trochę usatysfakcjonowani, bo wyświetlający się w naszych głowach obraz dojazdowej alejki, spuentowanej wspartym na dwóch kolumnach gankiem przysadzistej, tonącej w zieleni sadyby, to faktycznie niemal rzeczywisty standard odpowiadający temu jakby akwarelowemu skojarzeniu. Tak też swój dom zapamiętała Maria Dunin-Kozicka, która niemal równolegle do bardziej znanej "Pożogi" Zofii Kossak-Szczuckiej, a nie mniej przejmująco, opisała w książce "Burza od Wschodu" (wydana w roku 1925) początek zagłady Kresów po rewolucji bolszewickiej. Pochylmy się więc nad tym malunkiem:

      Widoczny już z dala, stał dwór (...) na wzgórzu, kąpiąc się latem w słonecznej przestrzeni, zwartością grubych ścian i dokładnością dębowych drzwi i okien stawiając mężnie czoła mroźnym, zimowym podmuchom. Pośrodku ganek wjazdowy o kilkunastu płaskich, szerokich schodach. (...) W okresie letnim wokoło dworu biegł szlak kwiecisty z ponsowych, wiecznie kwitnących Crimston´ów i złoto-żółtych Nielów, pnących się bujnie po granitowych złomach wysokiego cokołu i sięgających drewnianych kolumienek krytej werandy. - Z drugiej strony terasa, otoczona żelazną balustradą, i znowu powódź oplatających się giętkimi łodyżkami, różowych, bukietowych różyczek.

    Rysia nie zapamiętała ani Crimston'ów, ani złoto-żółtych Nielów, bo zapamiętać nie mogła, choćby nawet te kwiaty kiedyś ktoś tutaj zasadził i pielęgnował. W ogóle ze mną dotarła do Mickiewiczów po raz drugi w życiu (pierwszy raz, to było jakieś trzy lata wcześniej) i tak naprawdę, to miała nawet problem ze wskazaniem drogi do dworu swoich dziadków. Dwór, który zawsze był punktem odniesienia dla całej okolicy, obecnie "został wyrzucony" poza wieś, poza jej opłotki, a prowadząca do niego polna droga, to raczej dojazd do pól, niż do dawnej sadyby Tomaszewskich. Dwór, czy raczej to co z niego zostało, istnieje jeszcze, ale jakby go już nie było. Zapadnięty w połowie dach kryją litośnie jakieś pnącza i krzewy. A wokoło morze traw i pokrzyw sięgających piersi. Pokrzywy przychodzą, gdy odchodzi człowiek i to one, a nie "bukietowe różyczki", zdobią dzisiaj dwór.

    Pokrzywy i jakieś kłujące pnącza skutecznie bronią też dojścia do starej ogromnej sosny. Ona właśnie wskazała nam drogę do tego miejsca. To o niej opowiadano Rysi, jako miejscu szczególnym. Najpierw ze względu na koło od wozu, które kilkadziesiąt lat temu u szczytu drzewa zamontował na bociani pożytek dziadek Szymon. I koło tutaj, jakimś cudem, wciąż trzyma się czubka sosny, choć ten został już wiele lat temu odstrzelony częściowo przez piorun. Pod tym drzewem lubił odpoczywać właściciel dworu. Zdarzyło się parę razy, że swą ulubioną fajkę palił w tym miejscu pospołu z papierosem ćmionym przez kolegę z czasów legionowych, niejakiego Józefa Piłsudskiego. I te obecności Marszałka w prowincjonalnej wsi nowogródzkiego województwa, to jest właśnie drugie signum miejsca, które zachowało się w rodzinnej legendzie. Spod sosny do prawego przyczółku dworu nie było więcej jak 30 metrów. Ot, parę kroków i można było wejść na werandę, usiąść na wiklinowych krzesłach i - na przykład, jeżeli to był gorący, letni dzień, jak dzisiaj - ochłodzić się gruszkowym kompotem, który przygotowała pani Maria. Nawet sobie to wyobraziłem. Piłsudski dopala swego papierosa, maleńki niedopałek kiepuje na kamieniu, ciężko się unosi z niskiej ławeczki pod sosną i ogląda się na Tomaszewskiego, który właśnie uderza cybuchem fajki o cholewę wysokiego buta: - Nu, Szymon, zdało by się coś napić; żoneczka woła. I ruszają razem... prosto przez to morze pokrzyw.

      Najlepsze położenie domu jest południowo-wschodnie od ogrodu. Dom na południe wystawiony ma wiele niedogodności: jedna strona zbyt gorąca, druga za zimna. Obicia, malowidła, sprzęty płowieją od zbytniego słońca; odrewnienie pęka (...).
      Żeby mieszkanie było zdrowem, trzeba aby w niem nie było wilgoci; konieczną więc jest rzeczą aby było o trzy lub cztery stopy wyższe nad poziom. Mury nie mają być gipsem, ale wapnem pociągane: pierwszy odpada i ciągnie w sobie wilgoć.(...)
      Co się tyczy rozkładu wewnątrz domu, tu jeszcze więcej przedstawia mi się trudności, ze względu jak rozliczne są położenia. Przyjmując więc jakikolwiek wzór, opiszę Ci dom złożony z sieni opalanej czyli przedpokoju, jadalni, chowalni, bawialni, sypialni, pokoju dla dzieci, garderoby, pokoju męzkiego, mieszkań dla gości, do których, podług możności i potrzeby, dodaćby można kaplicę, pokoje dla panien, dla synów starszych, pokój bilardowy, itp. (...)

    Tak doradzała polskim gospodyniom Karolina z Potockich Nakwaska w swym trzytomowym dziele pt. "Dwór wiejski", które wydano w Lipsku w roku 1857. I trzeba przyznać, że przy budowie i urządzaniu większości dworów i dworków, te uwagi faktycznie stosowano w praktyce.


    Studnia koło dworu w Mickiewiczach.

    O tych regułach powiada nam też ruina domu w Mickiewiczach. Najpierw jego klasyczna geograficzna orientacja (nasza legendarna sosna stoi po południowo-wschodniej stronie, a podjazd był od północnego-zachodu). Później podniesiony o ok. 40 cm fundament domu i to zabezpieczające przed wilgocią wapno, a w zasadzie jego resztki widoczne tu i ówdzie na ułożonych z belek ścianach. Także klasycznym zdaje się być rozkład wnętrza domu. Dwór Tomaszewskich składał się więc z ośmiu pomieszczeń otaczających z trzech stron sień, choć nie był to układ symetryczny, gdyż strona wschodnia budynku była dłuższa niż zachodnia, i tam właśnie, w tej przedłużonej części domu, zlokalizowano kuchnię oraz - od południa - jeszcze jedno, do kuchni przylegające pomieszczenie. Do opalanej narożnym kominkiem sieni wchodziło się przez odkryty klasyczny ganek obrośnięty winem. Drzwi na wprost wiodły do bawialni, z której można było wyjść dalej na zabudowaną południową werandę i do ogrodu (kilkadziesiąt metrów na prawo stoi wiadoma sosna). Natomiast w amfiladzie pomieszczeń na prawo od sieni, najpierw była jadalnia, a potem kuchnia. Z jadalni poprzez małe drzwi można było wejść do jednej z dwóch sypialni ( a z niej dalej na prawo do wspomnianego pokoju za kuchnią). Piszę: z dwóch sypialni, gdyż druga zlokalizowana była po zachodniej stronie dworu i tak jak z pierwszej, można było do niej wejść poprzez bawialnię, ale kierując się w lewo. Sypialnia ta miała ponadto połączenie z gabinetem - biblioteką, gdzie można było dotrzeć przede wszystkim bezpośrednio na lewo z sieni.

    Dwór miał ponadto ogromny wysoki strych, na którym, po stronie zachodniej zlokalizowano jeszcze jedno pomieszczenie, wykorzystywane czasami jako pokój gościnny, ale raczej tylko w miesiącach letnich.

    Teraz mógłbym opowiadać o sprzętach, o zegarze w sieni i ogromnej lampie naftowej w bawialni, o setkach książek w bibliotece, o nieznanych dzisiaj statkach kuchennych, o wizerunku Ostrobramskiej, który wisiał w zachodniej sypialni i o wielu, wielu przedmiotach lub czynnościach charakteryzujących polski ziemiański dom. Mógłbym, ale pomyślałem, że ważniejszym będzie przypomnieć jeden z naszych patriotycznych "dekalogów". Znamy ten Zofii Kossak Szczuckiej o Polsce, napisany w Warszawie podczas okupacji niemieckiej, ale mało kto kojarzy dziesięć "Przykazań domowych" Marii Rodziwiczówny, które pisarka umieściła na honorowym miejscu swego domu - dworu w Hruszowej koło Kobrynia (dzisiaj to też Białoruś). One najlepiej opowiadają o tym, co najważniejsze:

      1. Czcij i zachowaj ciszę, pogodę i spokój domu tego.
      2. Będziesz stale zajęty pracą według twoich sił, zdolności i zamiłowań.
      3. Nie będziesz śmiecił i czynił bałaganu ani zamieszania domowego porządku.
      4. Pamiętaj abyś nie ranił myślą ni ust mową o złem, marności i głupstwie.
      5. Nie będziesz opowiadał, szczególnie przy posiłkach, o chorobie, kalectwie, kryminałach i smutkach.
      6. Nie będziesz się gniewał ani podnosił głosu, z wyjątkiem śmiechu i śpiewu.
      7. Nie będziesz zatruwał powietrza złym i kwaśnym humorem.
      8. Nie wnoś do domu twego szatańskiej czci pieniądza i przekleństwa jego spraw.
      9. Zachowaj przyjacielstwo dla Bożych stworzeń, dla domowników przyjętych, jak - psy, ptaki, koty.
      10. Nie okazuj trwogi a znoś ze spokojem dopust Boży, jako głód i chłód, biedę i chorobę.

    Wszystko to - i domy, i rzeczy i zasady postępowania - zostało poddane okrutnej rewolucyjnej degeneracji. Resztki polskiego domu wpisane w te krzaki i zarośla, w ten ocean pokrzyw, traw, dzikich kwiatów i buczenia pszczół, już są martwe. Bardziej martwe niż groby na kresowych cmentarzach. Nie ma metafory - jest tylko smród najlepszego z ustrojów, krwawa pieczęć imperium zła i nienawiści. Tak, Pani S., tak to widzę. Wszedłem do środa przez coś, co kiedyś było oknem. Wiesia nie weszła. I dobrze. A ja wszedłem tam, jak do grobu (tak mi się skojarzyło) i pierwszą rzeczą , którą zobaczyłem, była leżąca w gnoju podłogi porcelanowa filiżanka. Podniosłem ją. Miała oderwane uszko.

    Dobry mamy dzisiaj czas na zdrajców polskiego domu, pani S. Robią to inaczej, jak w czasach saskich, ale popyt na ich "pracę" jest nie mniejszy. Jeżeli "oni" wrócili, to ktoś "intelektualnie" musiał ich formować. Zacytujmy więc:

      Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas wojny i przeraża całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język) jeśli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens, po prostu dlatego, że w "normalnych" krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeżeli 99% Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest normalne. (...)

    To słowa polskiego noblisty (z książki "Rok myśliwego"), który w czas Solidarności stał się bohaterem "naszej bajki". Zakazany poeta, gdzieś z amerykańskiej emigracji i jeszcze kresowianin i to z Wilna. Zawróciło nam w głowach, prawda? Jak zauważył w eseju "Lewy profil" Jacek Trznadel, "opisanie postawy Miłosza nie jest łatwe, zważywszy na bardzo bogatą, czasem wybitną, fascynującą już kilka pokoleń czytelników twórczość i ciągłe do niej - pamiętnikarskie i publicystyczne - autokomentarze pisarza". No właśnie. Pamiętam i ja swoje zauroczenie "Piosenką o porcelanie". Kiedy trzymałem w dłoni tę filiżankę bez uszka, to właśnie ten wiersz mi się w głowie szeptał:

      (...) Równina do brzegu słońca
      Miazgą skorupek pokryta.
      Ich warstwa rześko chrupiąca
      Pod mymi butami zgrzyta.
      O świecidełka wy płonne
      Co radowałyście barwą
      Teraz ach zaplamione
      Brzydką zakrzepłą farbą.
      Leżą na świeżych kurhanach
      Uszka i denka i dzbany.
      Niczego mi proszę pana
      Tak nie żal jak porcelany.

    Nie, nie myślałem wówczas o odległym stąd o jakieś 30 km dworze Rejtanów w Hruszówce i o pieśni Jacka Kaczmarskiego, która tak genialnie opowiedziała o zdradzie i o tym, który nie zdradził:

      Niejaki Rejtan, zresztą poseł z Nowogrodu,
      Co w jakiś sposób jego krok tłumaczy mi,
      Z szaleństwem w oczach wszerz wyciągnął się na progu
      I nie chciał puścić posłów w uchylone drzwi.
      Koszulę z piersi zdarł, zupełnie jak w teatrze (...)

    Kaczmarski zaśpiewał, to co Matejko namalował, a historia zapisała. Dziś rodziny Rejtanów już nie ma, a ostatnim męskim dziedzicem Hruszczówki był Józef, zmarły w 1910 r. Kilka lat później zaczęto tłuc kresową porcelanę. I tłuką ją do dzisiaj, roniąc tylko czasem krokodyle łzy, bo poeta (także lewicowy) bywa sentymentalny, a władza jest po prostu wyrachowana. Teraz jakby trudniej o Rejtanów - i w sejmie i w poezji. Dobrze więc, że chociaż Zbigniewa Herberta pozwala nam znaleźć w tym wszystkim równowagę. Bo u niego, choć najczęściej pisywał wierszem białym, życie rymowało się z twórczością. Wiersz "Dom":

      Dom nad porami roku
      dom dzieci zwierząt i jabłek
      kwadrat pustej przestrzeni
      pod nieobecną gwiazdą
      dom był lunetą dzieciństwa
      dom był skórą wzruszenia
      policzkiem siostry
      gałęzią drzewa
      policzek zdmuchnął płomień
      gałąź przekreślił pocisk
      nad sypkim popiołem gniazda
      piosenka bezdomnej piechoty
      dom jest sześcianem dzieciństwa
      dom jest kostką wzruszenia
      skrzydło spalonej siostry
      liść umarłego drzewa

    Przy starych przedmiotach ważna jest ich proweniencja. Każdy antykwariusz powie nam, że najpewniej o pochodzeniu filiżanki powie nam sygnatura fabryki czy manufaktury, z której porcelana pochodzi. Ten znak - jak wiadomo - odnajdziemy na spodzie naczynka. Odwróciłem filiżankę, przetarłem brudną powierzchnię chusteczką. Coś tam niewyraźnie i niebieskawo się rysowało. Podszedłem do smugi słonecznego światła wpadającą przez wyrwę w dachu dworu. Tak, to był maleńki orzeł w koronie i z berłem, a pod nim jeszcze inicjały: H&R. Literatura przedmiotu wskazuje nam tutaj jednoznacznie na producenta tej filiżanki, czyli Porzellanfabrik Heckmann & Rappsilber w Königszelt (obecnie Jaworzyna Śląska koło Świdnicy). Znaku tego używano w latach od 1872 do 1878. Jak ta filiżanka trafiła do Mickiewiczów i jak przetrwała wszystkie burze i pożogi, niewiadomo. Zastanawiające jest natomiast to, pani S., że w polskim domu na Kresach odnalazłem coś, co pochodzi ze stron mojego dzieciństwa. Bo przecież moja rodzina wypędzona z Wołynia osiadła właśnie na Dolnym Śląsku i tam, w nie moim świecie był mój dom. Ale to już zupełnie inna historia...

    Tomasz Antoni Żak "Dom za żelazną kurtyną. Listy do Pani S.",
    Nakładem Agencji Fotograficzno-Wydawniczej Olszewski, Tarnów 2013.

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl