Spis artykułów
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, 20.05.2008 Im bliżej 65. rocznicy ludobójstwa na Wołyniu, tym częściej zwolennicy relatywizowania historii starają się usprawiedliwiać oprawców spod znaku tryzuba. Przykładem tego jest wywiad z Jarosławem Hrycakiem, opublikowany w "Gazecie Wyborczej" pod znamiennym tytułem "Romantyczny terrorysta". Nawiasem mówiąc, ostatnio jeden z dziennikarzy włoskich też próbował usprawiedliwiać terrorystów z Czerwonych Brygad, odpowiedzialnych za zabójstwo premiera Aldo Moro. Z kolei parę lat temu próbowano w Niemczech wybielać Ulrike Meinhof z Frakcji Armii Czerwonej, a w Izraelu Dawida Goldsteina, który w 1994 r. zastrzelił z karabinu maszynowego 29 modlących się Palestyńczyków. Także w Polsce wciąż słychać głosy, że Wojciech Jaruzelski to "Konrad Wallenrod w sowieckim mundurze", a Czesław Kiszczak to oczywiście "człowiek honoru". Jak tak dalej pójdzie, to niedługo przeczytamy też o "romantyzmie" Heinricha Himmlera. Powracając do Stepana Bandery, syna greckokatolickiego księdza, to jego "romantyzm" objawia się w wielu faktach. W okresie międzywojennym, jako szef Egzekutywy Krajowej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, był organizatorem wielu zabójstw. Z ręki jego podwładnych ginęli tak Polacy, jak i Ukraińcy, którzy dążyli do porozumienia ze stroną polską. Najgłośniejsze akty terroru to zabójstwa ministra Bronisława Pierackiego i posła Tadeusz Hołówki, gorącego zwolennika współpracy polsko-ukraińskiej. Z chwilą wybuchy II wojny światowej banderowcy atakowali polskich żołnierzy oraz dokonywali pierwszych pogromów ludności cywilnej, a następnie przeszli do pełnej kolaboracji z reżimem Adolfa Hitlera. Bandera ponosi pełną odpowiedzialność za zbrodnie ukraińskich batalionów "Nachtigall" i "Roland", będących na niemieckim żołdzie, a zwłaszcza za pogromy Żydów we Lwowie w 1941 r. oraz za mord na profesorach lwowskich. Po uwięzieniu Bandery jego podwładni, zaczadzeni przez niego nienawiścią do Polaków, kontynuowali jego dzieło. Na czym "romantyzm" banderowców polegał, najlepiej widać na przykładzie męczeństwa Zygmunta Jana Rumla, polskiego oficera, a zarazem świetnie zapowiadającego się poety. Wychował się on w mieście Juliusza Słowackiego, czyli w Krzemieńcu na Wołyniu. Co więcej, jego rodzina mieszkała w tym dworku, co nasz wieszcz. Po matce odziedziczył talent literacki. Poznał się na nim bardzo szybko Leopold Staff, który powiedział swego czasu do jego matki: "Niech pani strzeże tego chłopca, to będzie wielki poeta". W młodości, pomimo wyboru drogi służby wojskowej, Rumel napisał wiele utworów, w tym poemat "Rok 1863" i wiersz zatytułowany "Dwie matki", w którym wyrażał swoją miłość do dwóch ojczyzn, Polski i Ukrainy. Jak mało kto bowiem świetnie rozumiał realia Kresów Wschodnich, będąc nie tylko piewcą ich piękna, ale i zwolennikiem rozkwitu tych ziem, które zamieszkiwali przedstawiciele różnych narodowości, kultur i wyznań. Po utworzeniu Batalionów Chłopskich został mianowany dowódcą VIII Okręgu Batalionów Chłopskich, przyjmując pseudonim "Krzysztof Poręba". Okręg ten obejmował jego rodzinny Wołyń, na którego terenie w tym czasie dochodziło już do pierwszych masowych mordów na bezbronnej ludności polskiej, dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich z UPA. Na początku lipca 1943 r. do polskich władz podziemnych doszły sygnały ostrzegawcze, że banderowcy szykują kolejne mordy, tym razem na niespotykaną dotychczas skalę. Chcąc w sposób pokojowy powstrzymać planowane zbrodnie, władze te wysłały do wołyńskiego dowództwa UPA parlamentariuszy w osobie oficerów Zygmunta Rumla i Krzysztofa Markiewicza. Misja była niesłychanie trudna, bo okrucieństwo banderowców przechodziło wszelkie ludzkie granice. Niestety, także i w tym wypadku. Ukraińcy, łamiąc cywilizowane normy, uwięzili wysłanników, a następnie przez trzy dni w bestialski sposób ich katowali. 10 lipca, w przeddzień "krwawej niedzieli", która rozpoczęła ludobójstwo na Wołyniu, dowódcy banderowców postanowili nie tylko "horiłką", ale i barbarzyńskim widowiskiem dodać animuszu mołojcom szykującym się do rzezi, a zarazem przyzwyczaić ich do rozlewu krwi i okrucieństwa. Zmasakrowanych, ale wciąż żywych polskich oficerów rozkrzyżowano więc na majdanie we wsi Kustycze, a następnie rozerwano na strzępy końmi. Po latach pisarz Jarosław Iwaszkiewicz, wspominając śmierć młodego poety, napisał: "Był to jeden z diamentów, którym strzelano do wroga. Diament ten mógł zabłysnąć pierwszorzędnym blaskiem". Dziś na polskiej ziemi bezskutecznie szuka się pomnika Zygmunta Rumla. Brak jest też odpowiednich publikacji. Jedynie Wincenty Ronisz parę lat temu nakręcił o tym polskim oficerze dokument pt. "Poeta nieznany", zawierający m.in. relację Iwana Koptiucha z Kustycz, naocznego świadka męczeństwa. Jeżeli natomiast chodzi o jego katów, to Stepan Bandera ma od niedawna monumentalny pomnik we Lwowie, który poświęcili ważni duchowni Cerkwi greckokatolickiej, dla których jak widać piąte przykazanie "Nie zabijaj" chyba nie istnieje. Nawiasem mówiąc, sami mieszkańcy Lwowa twierdzą, że pomnik jest mało przekonujący, bo w ręce herosa brak głównego atrybutu banderowców, czyli siekiery. Pomniki ma też dowódca UPA Roman Szuchewycz ps. "Taras Czupryka", główny kat Polaków i Żydów, którego w 2007 r. prezydent Wiktor Juszczenko pośmiertnie nagrodził tytułem Bohatera Ukrainy. Przeciwko temu nie protestował ani rząd Polski, ani Izraela. Jak widać, moralność też można zrelatywizować. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
|