Spis artykułów
Daniel Beauvois, autor książki
Moja pierwsza książka wyszła w Polsce na fali zainteresowania dziejami
pogranicza polsko-litewsko-ruskiego. Szybko jednak zyskałem wrogów, gdy
okazało się, że nie podsycam mitu kresowej arkadii - mówi francuski historyk.
Ludwika Włodek-Biernat: Jak zaczął się pan zajmować historią Polski? Daniel Beauvois: Rzeczywiście, na początku mojej drogi zawodowej nic na to nie wskazywało. Byłem nauczycielem w szkole podstawowej. W pewnym momencie zacząłem się uczyć rosyjskiego. Miałem taki podręcznik dla samouków. Ciekawił mnie ten kraj i ta kultura. Czy to miało związek z popularną we Francji owego czasu fascynacją ZSRR? - Trochę tak. W epoce Chruszczowa Francja była bezsprzecznie lewicowa,
ja sam byłem lewicujący. Ale w moim zainteresowaniu Rosją było coś więcej.
Szukałem tam egzotyki, działał na mnie mit świętej Rusi, wielkiej kultury.
Zgłosiłem się na uniwersytet, żeby zobaczyć, czy moja samodzielnie zdobyta
wiedza na coś się zda. Trafiłem do najlepszej we Francji katedry slawistyki
uniwersytetu w Lille. Tam poznałem Wacława Godlewskiego, Litwina z powiatu
upickiego. To on namówił mnie do studiowania polskiego. Jemu także zawdzięczam,
że zająłem się ziemiami dawnej Rzeczypospolitej. "Znasz polski, rosyjski,
to dla ciebie idealny temat" - radził mi.
Ale minęło jeszcze trochę czasu, zanim poświęcił się pan historii. - Tak. Wybierałem się właśnie do Moskwy, gdzie miałem być lektorem, gdy przyszła propozycja objęcia Ośrodka Kultury Francuskiej przy UW. Bez wahania wybrałem Warszawę, było to w końcu dużo bardziej prestiżowe stanowisko. W 1969 roku przyjechałem do Polski. To był pana pierwszy raz w demoludach? - Nie. Byłem wcześniej na stypendium w Moskwie. Już wtedy zdążyłem się zorientować, że rzeczywistość socjalizmu niewiele ma wspólnego z wyobrażeniami zachodnich lewicowców o krajach demokracji ludowej. Ostatecznie sympatii do ZSRR pozbawiła mnie radziecka interwencja w Czechosłowacji w 1968 roku. Przyjeżdżając do Polski, nie miałem już złudzeń. Jakie wrażenie zrobiła na panu Polska późnego Gomułki? - To było już po Marcu. Panowało ogólne przygnębienie, ale w czasie
mojego pobytu byłem świadkiem nowej nadziei, która budziła się wśród Polaków.
Nie obserwowałem osobiście wydarzeń na Wybrzeżu w 1970 roku, ale rozmawiałem
o tym z wieloma moimi polskimi przyjaciółmi. Widziałem też odbudowę Zamku
Królewskiego w Warszawie. To także był taki symbol odrodzenia polskości
i dumy narodowej.
Czy zwierzał się pan polskim przyjaciołom ze swoich zainteresowań polsko-litewsko-ruskim pograniczem? - Oczywiście. Łapali się za głowy. Przecież wówczas Lwów, Wilno, Kijów to były miasta radzieckie. Badanie polskiej kultury i polskiego szkolnictwa na tych terenach to były tematy nie do ruszenia. Tabu. "Zwariował ten Francuz" - mówili z przerażeniem, ale pomagali. Jak? - Pomagali mi dotrzeć do materiałów archiwalnych. W Holandii kupiłem
sobie taki specjalny aparacik do czytania mikrofilmów. Studiami nad historią
Uniwersytetu Wileńskiego i całego systemu podległego mu szkolnictwa zajmowałem
się przecież nieoficjalnie, po godzinach zwykłej mojej pracy. Wieczorami
w mieszkaniu na Saskiej Kępie odczytywałem w lustrzanym odbiciu dokumenty.
A czy nie przeszkadzał panu brak wykształcenia historycznego? - Rzeczywiście, nigdy w życiu nie chodziłem na lekcje historii. Ale uczyłem się od moich kolegów. Wiele zawdzięczam Bronisławowi Geremkowi. Warsztat historyka doskonaliłem na jego książce "Ludzie marginesu w średniowiecznym Paryżu", której francuski przekład robiłem w 1975 roku. Po powrocie z Polski z pomocą Geremka zostałem zatrudniony już jako historyk w CNRS. Dzięki temu udało mi się wyjechać na kwerendę do ZSRR. Wpuścili pana z takim niebezpiecznym politycznie tematem? - Skorzystałem z programu o wymianie badaczy, jaki podpisały rządy radziecki i francuski. Najpierw długo nikt nie odpowiadał na moje wnioski, ale w końcu się zgodzili. Oczywiście oficjalnie nie przyznawałem się, co chcę badać. Mówiłem, że analizuję, jak ci okropni obszarnicy wyzyskiwali litewskich, białoruskich i ukraińskich chłopów. W Moskwie mi nic nie pokazali, ale w Leningradzie, gdzie nadzór był chyba mniejszy, wpuszczono mnie do archiwów. Znajdowała się tam cała dokumentacja carskiego ministerstwa oświaty. To była kopalnia wiedzy. Spotkałem się z wieloma życzliwymi ludźmi, m.in. z wielkim polonofilem prof. W.A. Djakowem. To samo w Wilnie. Z archiwistami można było szczerze rozmawiać, nie tak jak ze stołecznymi urzędnikami. I napisał pan książkę o kresach wydaną po francusku w 1977 roku. - Tak, to była moja praca habilitacyjna. Jednym z jej recenzentów był profesor Stefan Kieniewicz, który specjalnie na tę okazję przyjechał na Sorbonę. Jednak we Francji książkę wydano w małym nakładzie. Naprawdę ciekawe wyniki moich badań mogły być dla Polaków. Ale na polskie wydanie musiał pan jeszcze czekać kilkanaście lat. - Tak. Jeszcze w latach 70. prowadziłem rozmowy z Wydawnictwem Literackim.
Jego dyrektor Andrzej Kurtz obiecywał mi, że "z takim tematem" książka
rozejdzie się w wielotysięcznym nakładzie. Przetłumaczył ją znakomity Ireneusz
Kania. Niestety, odezwała się polityka - książka w PRL-u nie ujrzała światła
dziennego. Śmiałem się nawet, że jestem najstarszym polskim "półkownikiem".
I? - Książka wyszła na fali rosnącego zainteresowania tym obszarem. Po odzyskaniu niepodległości wreszcie można było otwarcie mówić o przeszłości ziem, które po 1917 roku znalazły się pod panowaniem ZSRR. Nastąpił wysyp książek, wspomnień, pamiętników o tej tematyce. Ja też o tym pisałem, ale sposób, w jaki to robiłem, nie wszystkim się podobał. Dlaczego? - Wtedy zaczynał tworzyć się nowy mit kresów polskich. Szkodliwy,
bo zakłamujący prawdziwą historię tamtych ziem. Rezygnowano z rzetelnego
opisu faktów, a tworzono obraz wyidealizowany, kreślony zgodnie z sienkiewiczowską
tradycją "ku pokrzepieniu serc". Tradycja ta mnie irytowała. O ile
zarówno bohaterowie Sienkiewicza, jak i Dumasa mogą być zabawni i przejmujący
dla młodzieży, o tyle dorosłemu czytelnikowi dostarczają tylko niebezpieczną
namiastkę historii, wpajają fatalne, stereotypowe wizje. Nie jest to dobra
szkoła myślenia obywatelskiego naszych czasów. Dzisiejszą tego ilustracją
są przesadne obchody grunwaldzkie z ich przykrymi skojarzeniami anty-niemieckimi.
We Francji młodzież jeszcze dzisiaj czyta "Quo vadis?". Napisałem do tłumaczenia
francuskiego wstęp przestrogę, w którym pokazuję swoim ziomkom, z jakich
wątpliwych przesłanek wychodził autor.
To znaczy? - Chłopów traktowano jak podludzi. Jeszcze w końcu XIX wieku pan miał prawo bić chłopa po twarzy, co było nie do pomyślenia nie tylko na Zachodzie, ale nawet w innych zaborach. Ale sam pan pisze, że kultura polska promieniowała, a późniejsi działacze narodowi litewscy, ukraińscy czy białoruscy pokończyli polskie szkoły. - Warunkiem jakiegokolwiek awansu społecznego była asymilacja. Jeszcze
Hugo Kołłątaj uważał, że nie należy chłopom pozwalać na kształcenie w ich
własnym języku, bo dwór nie będzie wtedy mógł się z nimi porozumieć. Co
prawda centralistyczna Francja postępowała tak samo ze swymi regionalnymi
dialektami, dziś uznanymi za języki.
W swoich książkach pisze też pan o nie najlepszych stosunkach panujących między magnaterią a drobną szlachtą. - Tak, i to też mnie różni od niektórych polskich autorów. Weźmy na
przykład postawę księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, który jako kurator
okręgu wileńskiego sprawował pieczę nad uniwersytetem. Początkowo postępował
zgodnie z duchem oświecenia, starał się także na uniwersytecie wpajać ideały
wolnego myślenia i egalitaryzmu, ale po traktacie wiedeńskim i utworzeniu
Świętego Przymierza się zmienił. Ponieważ w 1812 roku książę na króciutki
okres wybrał orientację pronapoleońską, cesarz Aleksander I, chociaż go
potrzebował w nowo utworzonym Królestwie Polskim, długo dawał mu odczuć
swą urazę. Przywrócił go na urząd kuratora wileńskiego dopiero w 1817 roku.
W międzyczasie Czartoryski musiał bez ustanku dawać dowody lojalności carowi
i pokazywać zmianę swoich poprzednich, zbyt liberalnych poglądów. W Polsce
często przedstawia się Czartoryskiego jako zdecydowanego obrońcę studentów,
protektora filaretów. Tymczasem to on w 1821 roku napisał antystudencki
okólnik, który przypisuje się Nowosilcowowi.
Dzisiejsza Polonia na Wschodzie to właśnie ich potomkowie? - W dużej mierze tak. Polska musi prowadzić bardzo wyważoną politykę wschodnią. Na początku lat 90. III RP poparła dążenia niepodległościowe sąsiadujących z nią byłych republik radzieckich. Jednocześnie jednak ożyły te wszystkie sentymenty kresowe. Ich kultywowanie szkodzi stosunkom Polski z jej wschodnimi sąsiadami. Dla państw, które po rozpadzie ZSRR odzyskały niepodległość, ciągłe podkreślanie polskości ich ziem było często bardzo przykre. Ich obywatelom państwo polskie czy wcześniej polskie elity nie kojarzą się tylko z szerzącymi kulturę i budującymi wspaniałe pomniki architektury światłymi panami. Dla ich przodków byli to także ciemiężyciele hamujący rozwój ich narodowych kultur, tępiący ich tradycje. Wspierając Polonię, należy pamiętać, że jej członkowie są obywatelami innych państw, którym winni są lojalność. W przypadku Litwy czy Ukrainy, gdzie panuje demokracja, to oczywiste. A co z autorytarną Białorusią? - Odczuwający związek z zachodnią cywilizacją i z wartościami demokratycznymi tamtejsi Polacy mogą pomóc w ewolucji własnego kraju. Polskie władze nie mogą jednak podsycać nacjonalistycznych resentymentów ani zachowywać się tak jak prawicowy rząd węgierski, który domagał się dla swoich rodaków w krajach ościennych zupełnie wyjątkowego traktowania. * Daniel Beauvois - ur. 1938. Skończył rusycystykę i polonistykę w Lille. W latach 1969-72 był dyrektorem Ośrodka Kultury Francuskiej przy UW. Wtedy zainteresował się polsko-litewsko-ruskim pograniczem. Jest autorem książki "Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914". Owocem samodzielnych studiów nad historią Uniwersytetu Wileńskiego jest jego rozprawa doktorska o szkolnictwie polskim na ziemiach zaboru rosyjskiego. Uaktualnione jej wydanie ukazało się właśnie pod tytułem: "Wilno - polska stolica kulturalna zaboru rosyjskiego. 1803-1832" nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Wrocławskiego (2010). Jest członkiem PAU, PAN i Ukraińskiej Akademii Nauk, doktorem honoris causa uniwersytetów Wrocławskiego, Warszawskiego i Jagiellońskiego.
"Gazeta Wyborcza", 28-29.08.2010
|