Spis artykułów
Rafał Ziemkiewicz Pamięć rzezi wołyńskich to wciąż czarna dziura. Kultywowana przez ostatnich, wymierających ocalonych, przez ich rodziny, bardzo powoli odwojowywana przez opozycyjne media i uparcie wypierana przez elity oraz władze III RP, które najzwyczajniej się jej boją. Ludobójstwo Ten lęk ogniskuje się wokół jednego słowa: "ludobójstwo". Czy zbrodnie dokonywane przez ukraińskich (czy - jak chcą niektórzy badacze - "galicyjskich" nacjonalistów na Polakach, Żydach, Czechach, Niemcach oraz tysiącach etnicznych Ukraińców, uznanych przez zbrodniarzy za "element schłopiały" lub karany w ten sposób za próbę pomocy przeznaczonych do wytępienia sąsiadom, były ludobójstwem? Historycy nie mają co do tego wątpliwości. Te zbrodnie, przez nacjonalistów od wielu lat traktowane jako najskuteczniejszy sposób rozwiązania problemów "samostijnoj" Ukrainy, zostały przez OUN-UPA z zimną krwią zaplanowane i zarządzone rozkazami zawierającymi szczegółowe instrukcje, jak przeprowadzić eksterminację, aby rzucić największy możliwy postrach i maksymalnie wciągnąć do zbrodni ludność ukraińską. Wykonywały je zdyscyplinowane, podlegające praktycznie jednolitemu dowództwu oddziały zbrojne. Znamy dziś dokumenty, znamy moment podjęcia decyzji o rozpoczęciu masowych zbrodni i jesteśmy w stanie dość dokładnie odtworzyć ich przebieg. Jednak historycy mogą mówić swoje. Symboliczny jest niedawny numer "Gazety Wyborczej" , w którym - wskutek jakiegoś redakcyjnego niedopatrzenia - tego samego dnia w dodatku "Ale Historia" historyk Grzegorz Motyka (notabene atakowany przez środowiska Kresowiaków jako skrajnie pro-ukraiński) jednoznacznie zapewniał, że ludobójstwo jest tu jedynym terminem możliwym , oczywistym i w świetle faktów bezspornym, a na pierwszych stronach Adam Michnik po raz kolejny w dziejach gazety relatywizował "wypadki" i "tragiczne wydarzenia" sprzed lat, wzywając, by licytowanie się, kto winien, nie dzieliło nas i dzisiejszej Ukrainy. Komorowski się wystraszył Symboliczne było także zachowanie Bronisława Komorowskiego, wówczas marszałka Sejmu, w 65, czyli poprzednią okrągłą rocznicę zbrodni, kiedy to w trybie nadzwyczajnym usunął z porządku dziennego, obrad wniosek o przyjęcie rocznicowej uchwały, gdyż dowiedział się, że do Sejmu wybiera się ambasador Ukrainy. I to pomimo że uchwała i tak była nader ugładzona, zapalne słowo "ludobójstwo" zastępowała eufemistycznie "tragedią" i właściwie nie sposób byłoby z niej komuś niewtajemniczonemu zorientować się, jaki kataklizm miała czcić. Dziś prezydencki minister Tomasz Nałęcz dokonuje publicznie zawiłej egzegezy: "To była czystka etniczna realizowana metodą ludobójstwa, niecofająca się przed ludobójstwem, to nie było jednak klasyczne ludobójstwo", używając dziwacznego argumentu, że "klasyczne" ludobójstwo dąży do stuprocentowej eksterminacji wyniszczanej grupy etnicznej, a ukraińskim nacjonalistom chodziło tylko o to, aby Polacy i inne mniejszości zniknęli z ziemi, którą uważają za swoją, więc "nie przeszkadzali ucieczkom i przenosinom". Słowo "ludobójstwo" unikał jednak także jak ognia w kontekście Wołynia śp. Lech Kaczyński, podobnie jak przedstawiciele innych sił politycznych promując politycznie poprawną sugestię o "wzajemności" jeśli nie win, to przynajmniej odpowiedzialności za doprowadzenie do wybuchu nienawiści. W polityce międzynarodowej nie jest to zjawisko nieznane. Jak czuli się Chińczycy na jakiekolwiek wzmianki o Tiananmen czy innych brodniach tamtejszego komunizmu, wie cały świat. Nie mniej zdecydowanie obraża się Japonia na wydobywanie z niepamięci swych zbrodni w Chinach, choć za zbrodnie w Korei już się pokajała. Turcja do dziś obstaje twardo, że zamieszkali w niej od wieków Ormianie w czasie I wojny światowej "rozbiegli się", względnie wyniszczeni zostali przez choroby, choć zbrodnia dokonana na nich jest doskonale i bezspornie opisana przez historyków całego świata. I mimo że właśnie bezkarność tego ludobójstwa była jedną z przesłanek Holokaustu ("Nikt nie upomina się o Ormian" - miał stwierdzić Hitler), do dziś zachodnie rządy godzą się, dla utrzymania z Ankarą dobrych stosunków, udawać, że nie wiedzą tego, co wszyscy wiedzą doskonale. Różnice stanowi jednak to, że inne kraje przymykają oczy na los nie swoich rodaków, lecz obcych, i że czynią to, uznając niebagatelne argumenty biznesowe, jakimi wspomniane kraje żądanie niepamięci wspierają. III RP wyrzeka się natomiast pamięci Polaków i czyni to li tylko w imię naiwnych miraży "przyjaźni" między narodami. Może jedynym wyjątkiem był tu wspomniany Kaczyński, który z rządami Wiktora Juszczenki, pozostającego pod silnym politycznym wpływem sił nacjonalistycznych, wprost nawiązujących do OUN-UPA, wiązał pewien polityczny zamiar. Też zresztą, jak dowiodła rzeczywistość, mało realistyczny. Wołyniacy czuja się zdradzeni przez wszystkich. Władze III RP traktują ich tak jak polską odmianę niemieckich "ziomkostw", niedwuznacznie sugerując, że ich roszczenia szkodzą Polsce i najlepiej by było, gdyby zniknęli. Rzezie wołyńskie nie są i raczej nie będą w oficjalnej agendzie państwa. Nawet próba wynajęcia sali na sesję czy koncert poświęcony pamięci ich ofiar napotyka często tak charakterystyczne dla III RP dziwaczne kontredanse, w których oficjalnej wersji, że akurat wyskoczył pilny remont albo projekt koliduje z preliminarzem, towarzyszy na stronie szczere "idźcie z tym do diabła, nie chcemy się tu podkładać". Salony niszczą ich propagandą jako prawicowych oszołomów i siewców nienawiści. Niechętnie podchodzą do ich żałoby Kościół, Zachód, i wielka część opinii publicznej, od lat wychowywanej przez media i autorytety w duchu "dość już tego świętowania klęsk i męczeństwa". Nie miał kto zaświadczyć Faktycznie, przeciwko pamięci Wołynia sprzysięgło się prawie wszystko. Przez pół wieku PRL nie było mowy o jakichkolwiek badaniach i pomnikach Wołynia, choć do oficjalnego mitu PRL włączono ściśle ocenzurowaną narrację o "łunach w Bieszczadach" i tamtejszych walkach tzw. Ludowego Wojska Polskiego przeciwko UPA. Jednak w PRL zabroniono też pamiętać o wielu innych sprawach, choćby Katyniu i zsyłkach, a mimo to pamięć o nich trwała. Jedną z przyczyn jest fakt, że ofiarami rzezi wołyńskich padali przede wszystkim prości chłopi. Zbrodnie niemieckie i rosyjskie wymierzone były w elity przedwojennego państwa, inteligencję. Polacy wykształceni, bogatsi, nawet urzędnicy powiatowi i pocztowi zostali deportowani z Wołynia już wcześniej. Ziemian wytępiono jeszcze wcześniej, podczas zamętu rewolucji bolszewickiej. Przeżycia deportowanych na "Nieludzką ziemię" i ofiar "Pożogi" zostały przynajmniej zapisane w literaturze. Gdy Ukraińcy, zorganizowani i kierowani przez przybyły do kolejnej wsi na krwawym szlaku oddział UPA, przychodzili mordować siekierami, widłami i piłami ostatnich polskich sąsiadów, o ich cierpieniu nie miał już kto zaświadczyć. Wielu z tych, na których zadanie to spadło, nie było w stanie mu podołać, przy najszczerszych chęciach popadając często w prymitywne czy wręcz obłędne teorie, łączące zagładę ich świata z tajnymi masońskimi planami czy innymi spiskami, co odpychało od tematu opiniotwórcze kręgi powojennej emigracji. Dobry Bandera, źli Polacy Tym bardziej, że uzależnione one były dramatycznie od pomocy zachodnich aliantów, zwłaszcza USA, których służby chętnie korzystały po wojnie, z przejętych kadr UPA oraz ukraińskich formacji SS i Wehrmachtu. W układance "zimnej wojny" nacjonalizm ukraiński był potencjalnym sojusznikiem, zbyt cennym, by pozwolić Polakom go kompromitować. Toteż podczas gdy ocaleni z rzezi wołyńskich nie byli w stanie zwrócić na siebie uwagi nawet w ramach polskiej emigracji, diaspora ukraińska w USA, Kanadzie i innych krajach zdominowana została przez nacjonalistów, w wielu wypadkach wręcz tych samych, którzy mieli krew Polaków i innych ofiar UPA na rękach. Zbudowane przez nich lobby potrafi do dziś bardzo skutecznie bardzo skutecznie promować na Zachodzie swoją wersję "wypadków" na Wołyniu jako wojny domowej, w której zbrodnia i wina rozkładają się między obie strony. Potrafiło też po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości bardzo znacząco wpłynąć na mit założycielski tego państwa, między innymi za sprawą wspomnianego już Juszczenki. Zwłaszcza w zachodniej części państwa UPA pamiętana jest dzisiaj jako partyzantka walcząca przeciwko Sowietom, a Bandera jako więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego, o ich zbrodniach zaś wielu młodych Ukraińców nigdy nie słyszało. Nikt nie wznawia popularnych przed wojna prac Dmytra Doncowa, "katechizmu ukraińskiego nacjonalisty" czy innych programowych dzieł ideologii, która w pochwale mordu, w dzikości apologii okrucieństwa prześcignęła wszystkie inne nacjonalizmy, z hitlerowskim włącznie. Zbrodnie, które nawet naziści ukrywali, tylko tu były głoszone otwarcie jako chwalebne i wielkie zadanie. Pokręcona jednak historia "skrwawionych ziem" sprawiła, że nacjonalizm ukraiński nie doczekał się swojej Norymbergi i - skoro nie domaga się tego Polska - nikt nie jest dziś zainteresowany przypominaniem jego arcyzłowrogiej treści. W zamian podkreśla się winy Polaków wobec Ukraińców. Te winy były, ale niewspółmierne do ludobójstwa, jakiego ofiarą padli polscy mieszkańcy Wołynia. Jeśli dochodziło do polskich zbrodni, to popełniane były one albo w samoobronie, albo w zemście. Potępiały je i w miarę możliwości karały wszystkie szczeble dowództwa AK i administracji Państwa Podziemnego, podporządkowanego rządowi emigracyjnemu. Przedwojenne szykany, które spotykały niepolską ludność Kresów II RP, bez wątpienia stworzyły znakomitą pożywkę dla rozwoju zbrodniczego nacjonalizmu - ale sugerowanie dziś, że państwo polskie było współwinne tragicznemu finałowi polskiej obecności na Wołyniu, bo przed wojną nie potrafiło z Banderą, Doncowem i kilkoma tysiącami ich ludzi rozprawić się ze skutecznością, z jaką w drugiej części dzisiejszej Ukrainy zrobił to Stalin, to doprawdy nikczemny argument. Last but not least, Wołyniaków zawiodła także ostatnia siła, która w innych wypadkach ratowała i przechowywała polską pamięć - Kościół katolicki. Trudno ukryć, że ogromny udział w inspirowaniu zbrodni miał mocno zinfiltrowany (w ramach świadomej strategii OUN) przez nacjonalistów greckokatolicki kler, a greckokatoliccy biskupi Szeptycki, Kocyłowski czy Slipy odegrali w tym rolę co najmniej dwuznaczną, jeśli nie wprost zbrodniczą. Z wielu względów postanowiono przed laty, że w trudnej sytuacji polskiego Kościoła najlepiej będzie pozostawić rozsądzenie tych spraw Bogu i okryć je całunem niepamięci. Chociaż więc z rąk Ukraińców poniosło męczeństwo za wiarę wielu polskich księży, ich procesy kanonizacyjne ugrzęzły, a strategią hierarchów wobec Wołynia stało się uparte milczenie. Zakazana pamięć ofiar łagrów czy UB czczono nawet za czasów PRL w kościołach, ofiary Wołynia trudno tam uczcić nawet dzisiaj. Stracona szansa na hołd Nie pomaga wcale Polakom fakt, że nacjonaliści ukraińscy mordowali nie tylko nas, ale także Żydów. Środowiska żydowskie również w tej sprawie skrzętnie pilnują swego monopolu na współczucie świata, nie chcą, by głoszona przez nie wyjątkowość Holokaustu i pamięć Babiego Jaru rozcieńczane były czyjąkolwiek inną martyrologią. Nawet skłóceni ze współczesnymi spadkobiercami OUN ukraińscy pragmatycy, którzy w walce wyborczej z obozem Juszczenki chętnie odwoływali się do potępienia "faszystów" oraz pamięci tysięcy pomordowanych przez UPA i innych nacjonalistów Ukraińców, po objęciu władzy pragmatycznie wyciszyli ten dyskurs, kierując się potrzebą integrowania obu części, wschodniej i zachodniej, rozerwanego przez swą tragiczną historią państwa. Jeśli więc nawet przeniesienie środka ciężkości tego państwa ze Lwowa i z Łucka w stronę Donbasu dawało szansę na upomnienie się o pamięć, to strona polska nie była zdolna nawet spróbować jej wykorzystać. Wołyńskie rodziny, które wciąż chcą pamiętać o swych korzeniach, czują się zdradzone przez wszystkich i czują, że wszyscy zdradzili pomordowanych. To sprzyja radykalizmowi i zachowaniom bliskim pieniactwa. Środowisko kresowe, i tak słabe i pozbawione protektorów, dodatkowo kłóci się między sobą. Kłócą się zwłaszcza ci, którzy liczą na jakąś pomoc ze strony Bronisława Komorowskiego, z tymi, którzy uważają go za kolejnego zdrajcę polskiej pamięci u steru państwa. A ponad nimi kłócą się politycy - ci, którzy uważają, że polska pamięć "szkodzi pojednaniu", z tymi, którzy by chcieli używać jaj jako iskry narodowego "przebudzenia" - i autorytety obu stron. Jednym, czego można być pewnym, jest to, że 70 rocznica zbrodni na pewno już nie stanie się tą, która przywróci ofiarom rzezi godne miejsce w polskiej pamięci. Być może w którąś z następnych... Ofiarom, które wciąż - jak mawia niestrudzony ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski - "o pamięć, nie o zemstę wołają", wciąż jeszcze niedany pozostaje wyczekiwany od tak dawna wieczny odpoczynek. Rafał Ziemkiewicz ("Do Rzeczy", 19.06.2013)
|