Spis wspomnień

To była ucieczka przed śmiercią

Wspomnienia Heleny Popek z domu Szwed (ze wsi Wola Ostrowiecka)

    Z Heleną Popek z domu Szwed, byłą mieszkanką Woli Ostrowieckiej na Wołyniu, która przeżyła masakrę rodzinnej wsi, rozmawia Adam Kruczek.

    W poniedziałek, 30 sierpnia 1943 r., bandy UPA przy wsparciu części miejscowej ludności ukraińskiej wymordowały ponad tysiąc mieszkańców wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Ci z Polaków, którzy nie zginęli, na zawsze musieli opuścić rodzinną wieś. Pani jest jedną z tych osób. Jak doszło do masakry Ostrówek i Woli Ostrowieckiej?

    - O świcie okazało się, że wokół wsi jest pełno Ukraińców, którzy nie okazywali początkowo wobec nas złych zamiarów. Do wsi weszły uzbrojone w karabiny oddziały UPA. Zaczęli chodzić po domach z rozkazem, żeby wszyscy szli na zebranie do szkoły. Na placu szkolnym oddzielili kobiety i dzieci od mężczyzn, którym - jak mówili - mieli przeprowadzić badania lekarskie przed wspólną akcją zbrojną przeciwko Niemcom. Badania miały się odbywać w stodole położonej na samym końcu wsi u Strażyca, jednego z polskich gospodarzy. To był podstęp. Za stodołą był już wykopany dół i tam po kolei zabijali tych mężczyzn za pomocą siekier i innych tępych narzędzi, bez użycia broni palnej. Część kobiet i dzieci zamknięto w szkole i tam żywcem spalono, a część popędzono do lasu pod wsią Sokół, gdzie też ich zamordowano. Z około 870 mieszkańców Woli Ostrowieckiej zamordowano tego dnia prawie 570, w tym ponad 220 dzieci! Razem z zabitymi w położonych tuż obok Ostrówkach ofiar było ponad 1000.

    Jak Pani udało się przeżyć to piekło?

    - Mieszkaliśmy w nowo pobudowanym domu na tzw. kolonii, czyli obok wsi. Przyjechał do nas taki młody hajdamaka, który przyjaźnie zwrócił się do ojca i powiedział, żeby poszedł na zebranie do wsi. Wtedy właśnie przyszedł z czujki wystawionej na noc mój brat Julian, który uspokajał, że niepotrzebnie najedliśmy się w nocy tyle strachu. A ten młody Ukrainiec demonstracyjnie podjechał jeszcze do sąsiadki, którą nazywaliśmy "hrabinka" i widząc, jak się trzęsie ze strachu, powiedział: "Czoho tak strachajetsa, my takie same ludi jak wy". Pamiętam, że za odchodzącym ojcem wyskoczyła mama z różańcem. Nie wziął go, tłumacząc: "Mam krzyżyk, to mi wystarczy". Ten krzyżyk mój syn Leon odnalazł we wspólnej mogile w czasie ekshumacji w 1992 roku.

    Ostrówki i Wola Ostrowiecka spłynęły tego dnia krwią...

    - Tak, a my byliśmy jakby pośrodku. W Woli Ostrowieckiej mordowali w odległości około kilometra od nas i tam zabili mojego ojca. A ok. 800 metrów od nas, w innym kierunku, była rzeź w Ostrówkach. Ale tego u nas nie było widać ani słychać. Ojciec poszedł, a my szykowałyśmy obiad. Ja obierałam ziemniaki, siostra buraczki...

    Nie przeczuwałyście, że dzieje się coś złego?

    - Pewnie że tak, ale nie było pewności. Zresztą, co miałyśmy robić. W takich chwilach nie ma mądrego. To już wszystko Boska moc.

    W końcu jednak Pani rodzina zdecydowała się na ucieczkę?

    - Za jakiś czas brat, który bez przerwy obserwował okolicę ze strychu, zauważył ruch w obejściu Strażyca, tam, gdzie poszedł "na zebranie" ojciec. Po dłuższej chwili brat zszedł i powiedział, że tato już chyba nie wróci... Drugi brat - Wacław, który poszedł w kierunku wsi, na widok uzbrojonych Ukraińców przybiegł do domu i mówi do mamy: "Zalewajcie ogień i uciekajmy". Wtedy wpadł trzeci, najmłodszy brat Stanisław, który pasł krowy. Powiedział, że na pastwisku świstały koło niego kule. To wystarczyło. Pamiętam, jak mama zamykała dom. Na drogę wzięła krzyż misyjny, mówiąc: "W razie śmierci, gdy ktoś będzie konał, poda się ten krzyżyk".

    Czy widziała Pani jeszcze rodzinny dom?

    - Nie, nigdy więcej go nie zobaczyłam. W 1944 r., gdy przyszli Sowieci, brat przekradł się przez Bug i poszedł zobaczyć, co z naszym domem. A to był nowy, pobudowany tuż przed wojną, solidny drewniany budynek. Stał jeszcze, ale miał pozrywane wszystkie podłogi. Stała też obora i stodoła - wszystko nowe. Aż żal ściska.

    Mieli Państwo czas coś ze sobą zabrać?

    - Jedną walizkę z jakimś ubraniem. Żadnego jedzenia. Chusta, kilka fotografii, krzyżyk ojca i ten krzyż misyjny z 1937 r. to nasze jedyne rodzinne pamiątki.

    Jak przebiegała ucieczka?

    - Uciekaliśmy w piątkę, mama - Anna, dwaj bracia Julian i Wacław i ja z siostrą Marianną. Skierowaliśmy się w stronę cmentarza w Ostrówkach. Ukryci na polu między prosem a koniczyną nasienną widzieliśmy, jak Ukraińcy wycofywali się, pędząc ze sobą kobiety i dzieci, które później zamordowali pod wsią Sokół. Leżeliśmy płasko na ziemi, żeby nas nie dostrzegli, bo to by była pewna śmierć. Gdy uspokoiło się, ruszyliśmy przez Ostrówki w kierunku Jagodzina. Widok był strasznie przygnębiający, okna pootwierane, porozrzucane rzeczy, psy wyły. Przechodziliśmy też obok sterty zboża, w której, jak się później dowiedziałam, ukrył się nasz ksiądz proboszcz Stanisław Dobrzański. Znaleźli go, bo wystawała sutanna.

    Jaki był jego los?

    - Opowiadał mi chłopak Jan Trusiuk, który siedział ukryty nad oborą, że słyszał rozmowę dwóch Ukraińców. "Co ze swieszczennikom zrobyty?" - pyta jeden z nich dowódcę. "Hołowu zrobaty" - ten mu odpowiedział. Chłopak nie widział, co było dalej, bo zsunął się na ziemię i uciekł w rosnący obok zagon fasoli tyczkowej. Ale inny sąsiad, gajowy Józef Trusiuk, ukryty w gospodarstwie obok słyszał, jak przyszli tam szukać siekiery. Więc chyba to zrobili.

    Nie zatrzymywali się Państwo w Ostrówkach?

    - Nie, od razu skierowaliśmy się do Rymacz, gdzie doszliśmy pod wieczór. Tam w szkole schroniła się większość ocalałych. Co tam się działo! Jeden wielki płacz, jęki. Pamiętam ojca z małym dzieckiem, miało może półtora roku. Matka została spalona w szkole. Dziecko nic, tylko zawodziło: "Do mamy, do mamy". Ojciec i ludzie dookoła płakali na ten widok. To dziecko było odstawione od piersi i niektóre kobiety karmiące podsuwały mu swoje, ale nie chciało.

    Dalsza ucieczka na pewno przebiegała pod znakiem strachu i niepewności przed spotkaniem z upowcami...

    - W Rymaczach też nie było bezpiecznie, więc z rana udaliśmy się w kierunku Bugu, żeby szukać jakiejś przeprawy. Szliśmy wzdłuż torów. Na nasz widok zatrzymał się pociąg towarowy i polscy kolejarze zawieźli nas do Chełma. W Dorohusku kazali się nam położyć płasko na dnie wagonu, żeby nas Niemcy nie zobaczyli. Z Chełma trafiliśmy do Hańska. Tam były baraki, w których nas Niemcy zakwaterowali. Codziennie chodziliśmy do pracy w niemieckim gospodarstwie w Krychowie. Po tygodniu uciekliśmy stamtąd, gdyż groziła nam wywózka na roboty do Niemiec. O świcie poszliśmy do Świerż nad Bugiem, gdzie mieszkała moja ciotka. Tam spotkaliśmy się z braćmi, z którymi rozłączyliśmy się jeszcze po tamtej stronie Bugu.

    Gdzie osiadła Pani rodzina po wojnie?

    - Ostatecznie zamieszkaliśmy w Karolinowie koło Chełma, gdzie dostaliśmy poniemieckie gospodarstwo. Najpierw przydzielono je poznaniakom, których Niemcy wygnali na początku wojny, ale w 1945 r. oni wrócili na swoje, a my weszliśmy na ich miejsce.

    Czy gospodarstwo to było porównywalne z tym, które Pani rodzina musiała zostawić na Wołyniu?

    - A gdzie tam. Tam mieliśmy wszystkie budynki nowe, a tu stodoły wcale nie było, a obora to dosłownie taka szopka. Ziemi też było niewiele, tylko kilka hektarów, ale za jakiś czas zrobili parcelację i każdemu dali po 10 ha. A że męża miałam bardzo pracowitego i dobrego gospodarza, to z czasem postawiliśmy to gospodarstwo na nogi.

    A jakie były losy Pani najbliższej rodziny?

    - Oprócz ojca Jana Szweda zamordowana została moja siostra Zofia Lewczuk z mężem Antonim, jego rodzicami Heleną i Michałem Lewczukami, i dziećmi - Janem i 2,5-letnim Bolesławem. Zginęli dosłownie wszyscy. Takich rodzin, z których nikt nie ocalał, w Woli Ostrowieckiej było 70! A jeśli chodzi o dalszą rodzinę - to długo by wymieniać. Nasza rodzina była jedną z najstarszych i najliczniejszych we wsi. Mieszkaliśmy tam co najmniej od 400 lat. Mój syn Leon jest historykiem i to dokładnie sprawdzał. Skoligacona z nami była duża część mieszkańców Woli Ostrowieckiej. Kilkadziesiąt osób nosiło nazwisko Szwed, a nie było już między nami pokrewieństwa. Ale nie wszyscy zginęli. Dużo szczęścia miała siostra Agnieszka Bednarz, brzemienna ocalała z dziećmi schowana w dole po kartoflach zarośniętym pokrzywami. Widziała, jak rabowali ich dobytek, prowadzili na śmierć szwagra Antoniego Lewczuka.

    Dokąd najczęściej uciekali ludzie po masakrze w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej?

    - Ci, którzy się uratowali, przede wszystkim próbowali przedostać się za Bug i lądowali przeważnie w najbliższych wioskach. Dorohusk był dosłownie oblężony, w każdym domu gościła jakaś rodzina zza Buga, podobnie Świerże, Okopy, Żalin, Wólka Okopska. Ludzie nie chcieli dalej jechać, bo jeszcze mieli nadzieję na powrót w rodzinne strony. Później większość osiadła w pasie nadbużańskim w okolicach Chełma. Gdy powrót okazał się niemożliwy, niektórzy przesiedlili się na Ziemie Odzyskane.

    Jak wypędzeni z Wołynia Polacy byli przyjmowani przez rodaków?

    - Bardzo dobrze, mimo że ludzie sami mieszkali marnie. W przedwojennych domach przeważnie była jedna izba i mieszkało w niej po 5-10 osób. Ale mimo to przygarniali nas, ratowali, żywili.

    Czy nie było prób powrotu na ojcowiznę?

    - Dobrze wiedzieliśmy, co działo się po drugiej stronie Bugu. Niektórzy pozbawieni ubrania i żywności próbowali coś znaleźć w swoich opuszczonych domostwach, do których przekradali się chyłkiem. Wielu z nich, jak np. Stanisław Wawrzyniak z sąsiedniej wsi Równe, ginęło przy próbie zdobywania żywności dla swoich głodujących rodzin. Wielu ludzi ryzykowało życiem, żeby a to ukopać kartofli ze swojego pola, a to zebrać zboże czy znaleźć w splądrowanym domu jakieś ubranie. Na Polaka za Bugiem czekała śmierć. Jeszcze żeby choć od kuli. Dość powiedzieć, że wszyscy mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej albo zostali zamordowani, albo uciekli. We wsi nikt nie został. A w samej Woli mieszkało prawie 190 rodzin, ok. 900 osób. W Ostrówkach trochę mniej. I nikt tam nie wrócił.

    Dziś w tych okolicach zupełnie nie ma Polaków.

    - W okolicach Rymacz i Jagodzina, gdzie była silna polska samoobrona, zabójstw było stosunkowo niewiele i Polacy masowo nie uciekali. Ale w 1945 r. objęła ich akcja przesiedleńcza. W jej ramach Sowieci wywozili Polaków na zachodnią stronę Bugu, a Ukraińców z zachodniej na wschodnią. Większe grupy Polaków pozostały jedynie w miastach. Na wsi jeszcze długo po wojnie grasowały bandy banderowców i przyznanie się do polskości oznaczało wyrok śmierci. Zdarzały się przypadki przetrwania polskich dzieci-sierot, ale warunkiem ich dalszego przeżycia było przechrzczenie w cerkwi.

    Co przeżywali uciekinierzy z Wołynia? Musiała to być dla Państwa wielka trauma.

    - Po stracie najbliższych, całego dobytku, po ucieczce z rodzinnej wsi niektórzy byli bliscy obłędu. Po latach ocalona z Ostrówek Ewa Szwed opowiadała mi, że sama znalazła się w takiej sytuacji. Zbliżała się zima, a ona z małą wnuczką Stasią nie miała butów, ubrania, jedzenia, dachu nad głową. Zrozpaczona postanowiła utopić w Bugu najpierw wnuczkę, a potem siebie. Była już na brzegu, ale jak mówiła, ocaliła ją ręka Boża. Wiele osób, szczególnie starszych, na skutek załamania nerwowego, nędzy i głodu zapadało na tyfus. Tak zmarła trzy miesiące po mordzie w Woli Ostrowieckiej moja mama Anna Szwed.

    Wracając do tego, co wydarzyło się w Pani rodzinnej wsi. Czy byli Państwo wcześniej nawoływani przez Ukraińców do opuszczenia ojcowizny, czy dawali do zrozumienia, że chcą was wypędzić?

    - Nigdy z czymś takim się nie zetknęłam, a nie byłam wtedy dzieckiem, w czasie mordu miałam ukończone 21 lat. Z Ukraińcami żyliśmy naprawdę zgodnie. Nigdy nie było z ich strony jakiegoś ostrzeżenia czy ultimatum, że mamy się wynosić.

    O co więc, jak nie o wypędzenie, chodziło nacjonalistom ukraińskim mordującym Polaków?

    - Chodziło o całkowite fizyczne wyniszczenie nas. To znacznie skuteczniejsze niż wypędzenie, bo wtedy nie ma już wypędzonych, którzy chcieliby wracać na swoje.

    Dziękuję za rozmowę.

    "Nasz Dziennik", 08.10.2009

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl